Jak nawiązałem pierwszy kontakt z Dawidem w czasie okupacji, nie potrafię sobie przypomnieć. Wiedziałem gdzie mieszkał, więc zapewne pierwszy posłałem mu tam, na Miedzianą, jeszcze przed zamknięciem getta, wiadomość o zmianie mego adresu. W każdym razie musiało dojść między nami do korespondencji, skoro wiedział, że od któregoś momentu pracowałem na Próżnej siedem. Tam umieszczono bowiem wówczas dział Zarządu Miasta Warszawy, który w okupacyjnej nowomowie nosił dziwaczną nazwę Wydziału Rozdziału i Kontroli. I tam właśnie wpadła któregoś dnia do mojego pokoju sekretarka pana Stefana Zbrożyny, mego ówczesnego szefa. Miała oczy okrągłe ze strachu: „Ktoś do pana, panie Ryszardzie, ale niech pan będzie ostrożny. Niech on sobie jak najprędzej stąd idzie. Naraża nas wszystkich”. Wyszedłem na korytarz. Dawid stał przede mną i właściwie wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że wyrok śmierci miał wypisany na twarzy. Było to jeszcze przed pierwszymi transportami z Umschlagplatzu, przed lipcem [19]42 roku. Musiał sobie jakoś załatwić odłączenie się od grupy prowadzonej na roboty. Nie, stanowczo wykluczył możliwość urwania się i ukrywania poza gettem. Miał rodziców, którymi musiał się opiekować. Brat? Nie, nie było go z nimi. Miał dobre schronienie w klasztorze koło Lwowa. Wystarała mu się o nie jego aryjska żona, którą pamiętałem z Wagołnikuk, jako pannę Tomajer. „Do pana, panie Ryszardzie, mam tylko taką prośbę. Na Miedzianej już tam nie mieszkam, ta kamienica została poza gettem. U dozorcy są walizki z ubraniami. Gdyby pan to mógł odebrać i w miarę możności spieniężyć. Po pieniądze ktoś się do pana zgłosi. Ciuchy z Miedzianej odbierałem i przewoziłem partiami na Żoliborz. Było to kilka sporych walizek. Handlowano wtedy wszędzie i wszystkim. [...] udało nam się z żoną coś niecoś opylić wśród znajomych. Resztą zajął się Janek Kott, który wtedy sprzedawał hurtowo partię chustek na głowę. Dobrze szły [...] na wsiach podwarszawskich. Może i Zagórscy pomogli. [...] Po pieniądze przyszedł kiedyś ktoś wieczorem, już po wielkiej akcji z lipca. Powiedział, że Dawid żyje, o rodzicach nie wiedział. W kartce Dawid prosił, by przekazać mu tylko część pieniędzy, a resztę zachować. Znaczyło to chyba, że miał wówczas nadzieję na przetrwanie jeszcze przez czas jakiś. Posłałem mu jednak wszystko, bo nie była to wielka suma, a zdawałem sobie sprawę, że jeśli uda mu się jeszcze przesłać kiedyś kogoś do mnie, to zawsze coś się tam wysupła. Po dniach powstania w getcie byłem pewien, że zginął. Tymczasem któregoś dnia, może latem [19]43 roku, może jesienią, zapukał do nas późnym wieczorem człowiek w kolejarskiej czapce. Przyniósł świstek trudno czytelny, ale rozpoznałem pismo Dawida. Był w obozie w Skarżysku-Kamiennej, wręczyłem oddawcy jakąś sumę, którą dysponowałem w danej chwili, ale nigdy już się nie dowiedziałem, czy do niego dotarła. Nie trzeba było dużej wyobraźni, by mieć świadomość jaki koniec go spotkał. We wrześniu [19]44 roku znalazłem się w Lublinie, w którym po ofensywie Armii Czerwonej formowały się nowe władze, pod egidą Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Dotarłem tam odcięty od ogarniętej powstaniem Warszawy i znalazłem zatrudnienie w redakcji tygodnika „Wieś”. I tam [...] zjawił się nagle u mnie starszy Zeldin. W Wagołnikuk miałem wrażenie, że w przeciwieństwie do garnącego się do mnie i pełnego serdecznych uczuć Dawida, raczej mnie w ogóle nie dostrzega. Teraz okazało się, że nie tylko mnie pamięta, ale nawet wie o mnie więcej niż przypuszczałem. „Pan podobno zna Żółkiewskiego?" – zapytał. „Znam” – odparłem nieco zdziwiony, bo myśląc o Stefanie Żółkiewskim, miałem w pamięci przede wszystkim jowialnego prezesa Kola Polonistów na Uniwersytecie Warszawskim. Tymczasem Zeldina interesował tenże Żółkiewski jako człowiek z kręgu nowej władzy, który faktycznie właśnie wówczas dotarł do Lublina z prawobrzeżnych, praskich dzielnic Warszawy. „Ale do czego panu Żółkiewski?” zapytałem naiwnie. Wzruszył ramionami: „On wszystkich tu zna, a ja wiem, że oni chcą reaktywować biuro podróży Orbis”. Po ofensywie styczniowej jednym z pierwszych znajomych, na jakiego się natknąłem na zatłoczonej ulicy Targowej był dyrektor restytuowanego Orbisu, Stanisław Zeldin. Ale kiedy w pół roku później usiłowałem go w Orbisie znaleźć, oświadczono mi, że nie mam co go szukać, bo skorzystał z pierwszej okazji, by zostać na Zachodzie. Kiedy o tem dziś myślę, dochodzę do wniosku, że właściwie losy obu braci okazały się zbieżne z tym, co określiłbym jako determinanty wynikłe z ich, jakże odmiennych postaw życiowych. Wiem, że nie zawsze tak bywa. Los potrafi być także przewrotny. Ale w tym wypadku tragiczna dola miłośnika poezji i fakt, że przeżył człowiek obdarzony szóstym zmysłem czujnej orientacji, wydawało się zgodne z porządkiem rzeczy. Nie chciałbym w żaden sposób umniejszyć wyrazu mojej satysfakcji, że bratu Dawida udało się uratować. Ale tylko o Dawidzie myślę tytułem wiersza Jerzego Ficowskiego „Mój nieocalony” i wśród wielu śmierci, jakie przeżyłem, ta ciąży memu sercu szczególnie.
Ryszard Matuszewski - Historia Dawida Zeldina
05m 27s