Mieszkali na Twardej 60 w Warszawie, obok getta. Ojciec nie miał pracy, więc matka brała kolbę, cynę i szła na wieś lutować garnki. Niemcy ogłosili, że zamykają getto i rodzice zaproponowali Bergierom: „Chodźcie do nas”. Przyjaźnili się z nimi od lat, on był kamasznikiem. Przyszli: Bergier z żoną, Czesia, jedna z córek i syn Lucjan.
„Mama dała Czesi metrykę mojej zmarłej siostry, wiek pasował”.
Bergier siedział całymi dniami w kąciku pod oknem i robił cholewki.
„Przyszła sąsiadka, pokłóciła się o coś z córką Bergierów i po jej wyjściu pani Bergierowa mówi: ››Ona nas wyda‹‹. Minęły dwa tygodnie i przyszło gestapo. Pan Bergier wyjął pieniążki, dał im, zapowiedzieli, że przyjdą w następnym tygodniu, dał drugi raz, oni kazali przyszykować kolejne, pan Bergier powiedział, że więcej nie ma, gestapowiec uderzył go w twarz. I jak przyszli trzeci raz, Bergierów już nie było, mnie z mamą też nie, więc zbili ojca i skopali siostrę. Szczęście, że nie zabili”.
Bergierowa schroniła się u Czesi, która wyszła za mąż za Polaka i mieszkała we Włochach, Bergier u znajomego szewca w Żyrardowie, a Lucjan wyjechał do Radomia. Poprosił by z nim zamieszkała. Rodzice zgodzili się. Wyrobili sobie fałszywe kenkarty jako małżeństwo i dostali pracę w fabryce. Ona w szwalni, on przy butach. Dojechała do nich pani Bergierowa i druga córka Bergierów z 5-letnim synem.
„Lucjan często siedział nad maszyną i płakał, że nie przeżyjemy, a ja mu mówiłam: »przeżyjemy, nie możemy się załamywać«. Ołtarzyk sobie zrobiłam. I wymodliłam”.
Po wojnie została jego żoną. Urodziły się trzy córki.