Róża Zawadzka wraz z mężem i córką Ewą przed wybuchem wojny mieszkała w Łodzi przy ul. Narutowicza. Wywodziła się z inteligenckiej rodziny, na Wolnej Wszechnicy Polskiej pod kierunkiem Heleny Radlińskiej - twórczyni pedagogiki społecznej w Polsce - odebrała gruntowe wykształcenie pedagogiczne w tym zakresie. Odbyła też podróże i staże za granicą, a uzyskaną wiedzę wykorzystywała w pracy z dziećmi i młodzieżą. Róża była zaangażowana w działalność społeczną, a w 1937 r. została Inspektorem ds. opieki nad dzieckiem w Łodzi.
Wkrótce po wybuchu II wojny światowej mąż Róży, zawodowy wojskowy w stopniu oficera, został aresztowany i trafił do oflagu. Całą okupację przebywał w niewoli. Jej matka zaś, jak poufnie dowiedziała się rodzina, została wpisana na listę osób podejrzanych przez gestapo i jej także groziło aresztowanie. By tego uniknąć, zdecydowano, że cała rodzina opuści Łódź i przeniesie się do Warszawy.
Ewa Wańkowicz, córka Zawadzkich, w wywiadzie dla Muzeum POLIN wspomina: „Matka została w Łodzi. Jak pisała później do ojca do oflagu, została, żeby jeszcze skoordynować opiekę nad dziećmi i całą strukturę. Łódź była już w Rzeszy więc została, żeby tam zorganizować polską strukturę i formy opieki nad dziećmi, żeby nie ulegały germanizacji. Myśmy trafili do Warszawy, do brata babci, historyka, na ulicę Filtrową”. Ewa w tym czasie przebywała pod opieką babci, która „zajmowała się pisaniem monografii Czartoryskich i wojna ją nie interesowała. Nawet, jak było bombardowanie, nie schodziła do schronu, zostawała”.
W Łodzi Róża Zawadzka nadal aktywnie działała społecznie, organizując struktury opieki nad dziećmi. Do reszty rodziny w Warszawie dołączyła w 1940 r. i tam prowadziła taką samą działalność. W okupowanej stolicy została mianowana Naczelnikiem IX Ośrodka Opieki Społecznej. Po jakimś czasie Zawadzkie przeniosły się z Warszawy do Skolimowa.
Róża zaangażowała się w pomoc dzieciom żydowskim. Była łączniczką. Współdziałała z Ireną Sendlerową przy wyprowadzaniu dzieci z getta warszawskiego i umieszczaniu ich w bezpiecznych schronieniach po tzw. aryjskiej stronie. Jednym z zadań Róży było także przygotowywanie dzieci do funkcjonowania w polskim, katolickim otoczeniu.
Jej mieszkanie, podobnie jak wielu innych członków organizacji współdziałających z Sendlerową, nazywano „pogotowiem opiekuńczym”. Trafiały tam dzieci, które właśnie zostały wyprowadzone poza mury getta. W „pogotowiu” uczono je modlitw oraz polskich piosenek i wierszyków dla najmłodszych. Wszystko po to, by w razie kontaktu ze szmalcownikami lub Niemcami mogły się wykazać ich znajomością i ukryć swoją prawdziwą tożsamość. „Myślę, że matki rola w ratowaniu dzieci żydowskich była zupełnie równoległa z Sendlerową”, komentowała po wojnie Ewa.
Córka Róży wspominała, że w ich mieszkaniu pojawiały się różne dzieci: „Przyjeżdżały, bawiły się z nami kilka dni i znikały”. Dziewczyna pamiętała, że na dłużej były z nimi Rami i Deli, córki znajomej mamy – Alicji Gołąb-Grynbergowej. Nie wiedziała jednak, że są to dzieci żydowskie. Nikt w jej domu nie dokonywał podziałów ze względu na pochodzenie.
By nie narażać swojej kilkuletniej córki i jednocześnie nie rezygnować z ratowania dzieci żydowskich oraz innej działalności społecznej, Róża zdecydowała o umieszczeniu Ewy w zakładzie wychowawczym w Milanówku, prowadzonym przez siostry zakonne. Odwiedzała ją w ośrodku. Ewa wspominała, że były to dla niej najbardziej wyczekiwane chwile: „Matka bardzo dbała o moje bezpieczeństwo, o bezpieczeństwo swojej matki, natomiast to czego mi nie dawała, to swojego czasu po prostu. Ona mi dawała swoją miłość”.
Róża nie przeżyła wojny. Zginęła w trakcie powstania warszawskiego. W ostatnim liście do męża napisała: „Całe życie kochałam Polskę, Ewę i ciebie, jest do mnie podobna, to ci pomoże ją wychować”. Po zakończeniu okupacji ojciec Ewy powrócił do kraju i zaopiekował się córką oraz teściową.