„Byłam sama w mieszkaniu, przyszła Krysia w strasznym stanie. Powiedziała: ››Ratuj mnie, nie mam nikogo‹‹”.
Chodziły razem do gimnazjum. Wcześniej Krysia Friedwald była u swojej przyjaciółki, ale ta nie przyjęła jej.
„Powiedziała mi, że ojciec został rozstrzelany, a matka zginęła w Oświęcimiu. Siedziałyśmy na tapczanie i ryczałyśmy. Ale ja sama nie mogłam o tym decydować. Przyszła mama i powiedziała: ››Mam jedną córkę, będę miała dwie‹‹. Tylko tata trochę się zdenerwował.
Wiadomo przecież, czym to groziło. Groziła nam wszystkim śmierć“.
Śmierć oglądali codziennie przez okno. Mieszkali w Warszawie przy ul. Siennej, za oknem było getto.
„Przybiegał do nas często przez podkop w murze mały chłopiec żydowski, mama wynosiła mu talerz zupy i raz zobaczył go jakiś żołdak i zabił“.
Rodzice załatwili Krysi Kennkartę. Chodziły razem na komplety, po ulicach, normalnie. W dwupokojowym mieszkaniu nie było żadnej skrytki. Choć w tej samej kamienicy był niemiecki posterunek.
„Mieliśmy po prostu dobrych sąsiadów – mówi – nikt pary nie puścił“.
Przeszły razem powstanie, wypędzenie z Warszawy, niemiecki obóz. Razem też wróciły.