„Tolka dostałam od konduktora“– mówi.
Jechała z Wesołej do Warszawy na lekcje tańca i angielskiego. Konduktor pokazał jej chłopczyka z paczuszką: „On już trzeci raz jedzie do Mińska i z powrotem”– powiedział. Ładnie ubrany, z blond lokami, rezolutny, uśmiechnięty, pilnował paczuszki. Przyprowadziła go do domu i oznajmiła rodzicom, że będzie jej synkiem. Miała 17 lat.
W paczuszce była kartka, że nazywa się Tolek Wajnsztajn, ma trzy latka i prośba, aby się nim zaopiekować oraz swetereczki, bluzeczki, spodenki na szelkach. Przyszedł Heniek Bukiniec, zaprzyjaźniony policjant, obejrzał go: „Jest obrzezany”– stwierdził. Ojciec był przerażony: głowę całej rodziny położyć za jedno dziecko. Był piekarzem.
Mieli duży dom z piekarnią, stał na uboczu Wesołej. Pan Heniek zawiadamiał o kolejnych obławach i łapankach, wywozili wtedy Tolka do znajomych.
Po wojnie jakiś wojskowy jeździł po wsiach i odszukiwał dzieci żydowskie. Ktoś doniósł, że jest u nich. Żydowskie małżeństwo, które straciło własne dzieci, postanowiło Tolka adoptować.
„I było tak– opowiada pani Wanda– rodzice nie chcieli oddać, dzieciak płakał, a oni obiecywali, że wywiozą do Francji, wykształcą. Wojowali tak z nami kilka miesięcy i ojciec się złamał. ››Tolek jest bardzo zdolny– stwierdził– nie trzeba mu tej drogi zamykać bo u nas najwyżej piekarzem zostanie‹‹.”
Po dwóch miesiącach dostali z Francji kartkę, że wyjeżdżają dalej. Nie napisali dokąd. Tolkowi zmieniono imię, nazwisko i pani Wanda nie mogła go odnaleźć. Że żyje w Izraelu dowiedziała się z telewizji. Szukał Wandy, telewizja pokazała jego zdjęcie.
„Przyjechał. Siwiuteńki, jak świeca wysoki, ja mu do ramienia, z kwiatami, myślałam, że mnie udusi w przedpokoju. Boże, co to było za przywitanie“.