Nazywam się Stanisław Trzeciak. Mieszkam w Lublinie. Urodziłem się 8 maja 1939 roku w Łodzi. Rodzice to Edward i Eufrozyna Trzeciakowie. Mama z domu [była] Eime.
Przepracowałem 13 lat na Politechnice Gdańskiej, 30 lat na Lubelskiej. Pracowałem w laboratorium wytrzymałości materiałów. Głównym moim zawodem jest badanie wytrzymałości mostów, próbne obciążenia.
Ojciec był leśniczym. Dostał nakaz pracy na Lubelszczyźnie, w leśnictwie Brzozowica. Zbudował leśniczówkę. Wieś Brzozowica [znajduje się] przed Międzyrzecem. Leśniczówka [była] drewniana, z tarasem. Świerki przed tym tarasem w czasie wojny był miejscem obserwacyjnym, bo całą wieś było widać, czy Niemcy gdzieś się nie pokazują, czy trzeba zrobić porządek, żeby nic nie znaleźli. Taki mały dworek. Pełno książek, które też straciliśmy. Mama miała piękną bibliotekę. Niestety, wszystko musiało zostać, bo tego się nie dało zabrać. Pewnie spalili.
Nie pamiętam, ile tam było pokoi. Na pewno była sypialnia rodziców i nasza. Był stołowy pokój. To nie była wielka leśniczówka. Trzy pokoje na pewno były. I wielka kuchnia.
Tam mieszkaliśmy do 1944 roku. Mama nie pracowała, bo nie musiała. Zajmowała się kancelarią. Brata starszego mam. I była Ludka przez okres wojny i po wojnie trochę.
U nas każdy człowiek był normalny. Nie dzieliło się ten Żyd, ten Polak, ten Cygan... Miał być człowiekiem. To była podstawa. Dla mnie też jest podstawą tylko człowiek. Jeżeli będzie Polakiem, a będzie świnią, ja go nie chcę znać. W każdym narodzie są ludzie tacy i tacy. To z domu wyniosłem.
Przed nią była... mama wzięła z domu dziecka dziewczynkę. Ona miała rodziców, tylko oni nie mieli pieniędzy. Razem się bawiliśmy, to pamiętam. To się rozmywa. Z wojny pamiętam tylko, jakby ktoś zdjęcie zrobił. Poszczególne klatki.
Był jeden sklepik, który miał właśnie Żyd. Nazywali go Karmelek, bo sprzedawał cukierki. Zginął na początku wojny.
Wojna
Miałem 4 miesiące jak się [zaczęła wojna].
W czasie wojny nie było kontaktów z [dalszą] rodziną. Łódź należała już do Generalnego Gubernatorstwa, więc była granica. Nie można było się przemieszczać.
Żydówka
Miała wyrobione dokumenty aryjskie we Lwowie. Nazywała się Maria Ludmiła Kogut według tych dokumentów. [Naprawdę nazywała się] Lidia Damm. [Jej mama była] Natalia Damm. [Dziewczynka urodziła się] w 1931 roku. Ludka [się na nią mówiło w domu]. Zawsze dla mnie, i dla brata, i dla mamy była Ludka.
Czy opowiadała coś o swojej rodzinie? Mamie na pewno. Ja nie pamiętam. Nawet jakby mówiła przy mnie, to bym tego nie zapamiętał. Nadmiar wiadomości wtedy groził śmiercią.
Ludka trafiła [do nas] w 1942 roku. [Miałem] 3 latka. Ojciec jechał z naszym woźnicą, który od przed wojny pracował na leśniczówce. Przy drodze [znaleźli] zapłakane dziecko. Ojciec stanął. Pyta, co się stało. Ona powiedziała, co się stało, że bimber jej wybuchł. Bała się, że ją zabiją, bo to był straszny pieniądz dla wsi. Więc ojciec zapytał, czy chce pojechać z ojcem. I przyjechali. Furman nie wiem, czy się orientował. [Może] udawał, że się nie orientuje, bo wolał nie orientować się, bo tak było bezpieczniej. On był najbardziej zaufanym człowiekiem ze wsi, który bywał na leśniczówce codziennie.
Myśmy mieli, co jeść, co pić. Były krowy, było mleko, chleb, kurczaki, świnie. Ile się chciało, tyle się jadło.
Nie spała nigdzie w stodole, tylko miała pokój, łóżko. Jak dziecko przeżyła tą wojnę. Jak na warunki wojenne, luksusowo. Z tego [też] się cieszę.
Myśmy na leśniczówce byli oddzieleni od wsi, więc nie było kontaktu z dziećmi ze wsi. Nie można było utrzymywać stosunków ze wsią, bo to groziło śmiercią. Ktoś się upił, coś powiedział i... i już z tego mogła być poważna sprawa. Więc to się utrzymywało w... Myśmy nie chodzili na wieś. Jak dziecko coś powie i ktoś usłyszy. Nad tym czuwała mama, żeby nic nie wyszło za leśniczówkę.
Myśmy wiedzieli, że ona jest Żydówką, tylko trzeba było nic nie mówić. To było tabu. Pytali mnie [potem], czy myśmy się chwalili, że Żydówkę przetrzymaliśmy. Dla nas to nie było chwalenie, że... To był odruch, że trzeba pomóc dziecku. To tylko tyle dla nas. A dla ludzi nieraz znaczyło, że trzeba się pochwalić.
W czasie wojny w Brzozowicy naszego kościoła nie było. Trzeba było jechać parę kilometrów albo do Trzebieszowa, albo do Kąkolewnicy. Pamiętam kościół w Międzyrzecu, ale ona była wtedy na leśniczówce.
Ona chyba była wtedy jeszcze za mała, żeby jakieś tradycje żydowskie pamiętać. Dla niej wojna też się zaczęła w 1939 roku. Weszli Rosjanie, zajęli Lwów. Więc już byli pod okupacją, musieli też się tam pewnie kryć, bo przecież Rosjanie też walczyli z Żydami. Potem Niemcy znowu uderzyli na Rosję. Nie sądzę, żeby ona miała jakieś utrwalone religijne wiadomości. Nie, nie [miała wtedy koleżanek].W Sopocie tak.
Ludka by zginęła na pewno. Bo wydaliby ją Polacy, albo Niemcy by na nią natrafili. Oni mieli takiego nosa. Papiery były tylko niby przykrywką.
Ona nie bardzo podobna była do typowej Żydówki wtedy.
Nie czytałem książki Grossa, ale z tych wypowiedzi, mówię, wiele prawdy pisze. Niestety. Niestety wiele prawdy, do której Polacy nie chcą się przyznać. Smutne. Tyle, ile zginęło Żydów po wojnie, tyle zginęło procentowo Polaków wtedy też, zamordowanych z różnych powodów. Ta relacja jest mniej więcej taka sama. Tylko mówię o podłości ludzkiej. Bezinteresownej i interesownej.
W tym wieku to się człowiek bawi. Nic więcej. Nawet po wojnie, kiedy już byłem starszy, ona już była pannica, ja byłem znowu za mały. Ona bardziej z bratem... Mama miała przystojnego bardzo brata, więc ona oglądała się za tym mamy bratem bardziej jak za nami wtedy, po wojnie. Pomiędzy mną [było] 8 lat [różnicy]. Ja czym innym się zajmowałem wtedy niż ona.
Sytuacje zagrożenia
Każda wizyta Niemców była groźna. W nocy przychodzili partyzanci najeść się, a w dzień byli Niemcy, niemiecka służba leśna. Codziennie przychodziła. W każdym momencie mogło wszystko prysnąć jak bańka mydlana. Siedziało się na bombie, która mogła wybuchnąć w każdej chwili.
300 metrów od leśniczówki [biegły] tory. Pociągi były wysadzane. Stale coś się działo.
Były przechodzące oddziały partyzanckie, i to z jednej i z drugiej strony. Moja mama [znała] każdego [po] głosie. Ale nie pozwalała światła zapalać, jak jedli. „Nie chcę waszych twarzy widzieć, bo jak by mnie... aresztowali, nie chcę wiedzieć, kim wy jesteście.” Oni się nie interesowali [tą dziewczynką]. Ich interesowało jedzenie.
Do leśniczówki przychodzili [także] jeńcy rosyjscy, którzy uciekli z obozu. „Dajtie niemnożko pokuszać.” [Pili] na początku polewkę, żeby nie dostali skrętu kiszek. Potem coś trochę z tłuszczem, kartofle, jakie mięso. To były chodzące trupy. Niedaleko był obóz, nie było baraków, nie było nic, tylko trawa i oni jedli tą trawę. A chleb to im dawali jak komunię - pół kawałka prosto w usta i ręce z tyłu na klęcząc. To opowiadał mi ojciec, bo widział.
Różni ludzie przychodzili. Nikomu się jedzenia nie odmówiło.
Kiedyś przyjechali Niemcy, strasznie dużo wojska. I partyzanci przelecieli przez podwórko, bo chcieli wody. Mama: „Zabierajcie wiadro i uciekajcie z tą wodą. Nie pijcie wody przy studni, bo was...” Przyjechali Niemcy: „Byli partyzanci?” „Byli. Przecież widać, jak potratowali wszystko.” „Uciekli?” „No, uciekli.” „Tam?” „No, tam.” Mama mówi: „Może głody?” Niemieckiego słabo znała, ale po francusku dogadała się z Niemcem. To oni zostaną, zjedzą. Mama wysłała po dziewczynę na wieś, żeby zabić kurczaki, oprawić szybko.
I już Niemcy dalej nie pojechali za partyzantami. Mama musiała gdzieś Ludkę tak ustawić, żeby nie rzucała się w oczy. Tutaj zająć ich jedzeniem, tutaj żeby nie wychodziła. Rodzice nie chcieli jej w piwnicy trzymać, bo zostaje trauma na całe życie.
Międzyrzec
[Jakiś czas mieszkaliśmy] w Międzyrzecu. Po napadzie bandytów na leśniczówkę i strzelaniu bratu nad głową, żeby wydał, gdzie jest ojciec. W Międzyrzecu wynajęliśmy mieszkanie, fatalne, bo nad knajpą dla Niemców. Właścicielka tej knajpy chyba była ich dobrym [przyjacielem], bo dobrze prosperowała. Jak moja mama wychodziła gdzieś, to ona przychodziła, waliła w drzwi do nas, żebyśmy się bali, że to Niemcy idą.
Mama zauważyła wieczorem, że odpady z tej restauracji zbierają dzieci. Wyszła do nich i porozmawiała. Potem codziennie wieczorem im wystawiała jedzenie. Nie były to jakieś wielkie porcje, ale na ile mogła się podzielić, tyle im wynosiła.
Pewnego wieczoru dziewczynka przyszła do mamy. Przyniosła mamie malutki czajniczek do gotowania wody i powiedziała, że im jutro on nie będzie już potrzebny. To była dla mamy tragedia, bo nie mogła nic zrobić. Nic pomóc. Wzięcie dzieci w Międzyrzecu... od razu by była zagłada nas. Nigdzie ukryć, bo właścicielka tej knajpy cały czas podglądała mamę. Więc nie można było nawet doprowadzić do domu, żeby ogrzać te dzieci. Mama przepłakała kilka nocy. Już nie pokazały się te dzieci.
Ostatnie dni ukrywania
W Międzyrzecu, Ludki [nie było]. Była na leśniczówce. Z ojcem mogła się przemieścić i uciec w razie czego. A z nami... myśmy byli za mali do ucieczki. Zresztą już ojciec szykował wyjazd stamtąd, więc trzeba było to robić delikatnie, żeby miejscowi bandyci się nie dowiedzieli.
Byłem pierwszy raz po wojnie w 1958 albo 1957 roku [w leśniczówce]. To mi powiedzieli: „Miał ojciec szczęście, że uciekł, bo by zrobili tutaj porządek.” A do Ludki... ojciec nie mógł wrócić na noc. Została sama na leśniczówce. To już przed samym wkroczeniem Rosjan. Przychodzili chłopi i ją męczyli, żeby powiedziała, gdzie ojciec skarby zakopał. Uratowali ją żołnierze rosyjscy. Wywalili drzwi. Ona już rosyjski trochę znała, bo chodziła trochę do szkoły rosyjskiej. I oni zakwaterowali się na leśniczówce i już była bezpieczna. Przed Polakami, niestety.
Wyzwolenie
W 1944 roku razem z wojskiem rosyjskim posuwaliśmy się w kierunku Łodzi, bo wiadomo było, że już wszystkich leśniczych aresztuje NKWD. Ojciec chciał pierw rodzinę dostarczyć, bo cała rodzina nasza pochodzi z Łodzi, i ojca i mojej mamy. Potem ojciec dostał nakaz założenia dyrekcji lasów na wybrzeżu. Wszyscy AK-owcy myśleli, że na ziemiach odzyskanych się ukryją, że się to wszystko rozmyje. Po zorganizowaniu dyrekcji lasu ojciec objął leśnictwo w Sopocie. A ja ożeniłem się w Lublinie i wróciłem z powrotem na te tereny.
[Uczyłem się] w Sopocie, na terenie Gdańska. Miałem też pierepałki, bo mnie wyrzucono ze szkoły. Nie wiedziałem, dlaczego. Po latach się domyśliłem.
Ojciec pierwszy raz był aresztowany przez UB w 1949 roku. Po pół roku wypuścili i wrócił. Na całym ciele był żółty. Siedział w celi 3 piętra pod ziemią, przy czerwonym świetle. Myśmy znaleźli UB-owca, który ojcu donosił po kawałku kiełbasy. Myśmy za ten kawałek dawali całą siatkę pięciokilową najlepszych wędlin. W UB nic nie wskórali, więc szukali kogoś z tych terenów [Lubelszczyzny], jakiegoś UB-owca, który zgodził się oskarżać ojca o współpracę z Niemcami.
Groziła ojcu kara śmierci. Mama szukała po całej Polsce adwokata, który by się zgodził na obronę. Podjął się adwokat tutaj w Lublinie, Żmigrodzki. Powiedział mamie wprost, że 100 tysięcy prokurator, 100 tysięcy sędzia, 100 tysięcy on, bo musi zostawić w domu w razie czego, jak jego zamkną. „Świadkowie są nieważni. Przychodzą z wyrokiem na salę.”
Jak on to załatwił, nie wiem. Przyszli, wzięli pieniądze. Ojciec siedział na Zamku, bo przywieźli na miejsce przestępstwa i sprawa była w Lublinie. Z Lublina wyszedł. Całe szczęście. Ale myśmy zostali goli i weseli. Bez niczego.
Potem trochę się pozmieniało. Ojciec psychicznie po tym wszystkim był wykończony. Wyrzucili [go] z dyrekcji lasów państwowych. Pracował w lasach miejskich. [Przed emeryturą] opiekował się zielenią w zoo w Oliwie.
Po wojnie
Z tych lat i powojennych, które pamiętam lepiej: 1945 rok w Sopocie, wigilia. Było na wigilii chyba 40 osób. Bo myśmy mieli, co na stół postawić. Przeważnie to byli jacyś warszawiacy, którzy po Powstaniu Warszawskim rozpierzchli się po całej Polsce. I nowi pracownicy dyrekcji lasów. Ale i gro innych ludzi. Trzy lata były święta u nas organizowane dla wielkiej ilości ludzi. Zawsze, jeżeli można było komuś pomóc, to się pomagało. Tak jestem wychowany.
Miałem w Sopocie ładne mieszkanie. Przed ślubem ojciec mojej żony umarł, jej brat był chory. Trzeba było przyjechać tutaj [do Lublina]. Żona miała załatwioną pracę już w Sopocie. Musiałem zmienić wszystko. Przyjechałem tutaj. Domek mały, stary, drewniany. Nie płaczę, nie, źle mi nie jest. Ja sobie dam radę. W ogóle nie podchodzę do tego ze względów materialnych.
Sopocka leśniczówka, ładna willa była. Niestety nas potem wyrzucili [stamtąd], bo to była willa Niemki. Dostała obywatelstwo polskie i wyrzucili nas.
Leśniczówka w Sopocie była daleko od szkoły, 3 kilometry. [Ludka] chciała się usamodzielnić, chciała iść do domu dziecka. To była jej wola. Mama załatwiła jej dom dziecka. Od młodego człowieka nie można wymagać, żeby przychodził, dziękował. Zaczęła nowe życie. Potem wyjechała do Warszawy, to już kontakt się w ogóle urwał. Jak była w domu dziecka, to jeszcze był kontakt. Potem jedno małżeństwo, drugie jej nie wyszło. Dopiero z Anglikiem jakoś jej wypaliło.
Medal
Każdy, jak jest starszy, robi rachunek sumienia, co powinien w życiu jeszcze zrobić. Uważam, że ona poczuła, że ma psychiczne zobowiązanie wystąpić o ten medal dla rodziców. Myśmy jej nie namawiali. To była jej wola. Zadzwoniła, mówi, że występuje, czy my mamy jakieś zdjęcia, bo trzeba by je wysłać do Yad Vashemu. Wysłałem zdjęcia, zeskanowała córka.
Bardzo miło, że podziękowała w ten sposób rodzicom. Po śmierci, to po śmierci, ale to też jest ważne.
Ona chciała przyjechać na tą uroczystość, ale myślała, że to będzie wrzesień, ciepło. Starsza osoba mimo wszystko zimą nie bardzo ma chęć podróżować. Trochę reumatyzm jej... więc zimowe wyjazdy niewskazane dla niej.
Kontakty
Ona odnalazła brata. Jak [do niego] zadzwoniłem, powiedział, że była. Podał mi numer. Zadzwoniłem do niej. Spotkaliśmy się w Sopocie. Ona tam ma koleżanki jeszcze z gimnazjum. Spotkaliśmy się i... była rozmowa... o wszystkim, o jej rodzinie, o jej wspomnieniach. Więc dopiero w tym dorosłym życiu [dowiedziałem się] o niektórych rzeczach. Na następny rok znowu się spotkaliśmy.
Musiała mi jej twarz utkwić w pamięci, bo w Sopocie poznałem ją od razu.
Ma przyjechać w lipcu albo w sierpniu do Lublina. Umówiliśmy się, bo koniecznie chce pojechać do Brzozowicy zobaczyć, jak to teraz wygląda.
Relacja pochodzi ze zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie; została zarejestrowana w ramach projektu "Światła w ciemności - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata".