„Henię Rosen przyprowadziła do nas pani Wanda Olbryska. W swoim folwarku w Zielonce pod Warszawą ukrywała całą rodzinę Rosenów, dziewięć osób”.
Rodzicom Heni zależało, by chodziła do szkoły i żyła w miarę normalnie. Miała 11 lat. Była miła, cicha, spokojna. I początkowo bardzo wystraszona. Chowała się pod fortepian i czytała książki.
„Została naszą kuzynką. Nie ukrywaliśmy jej. Uczyła się w szkole przy Królewskiej”.
Mieszkali na Nowym Świecie 41 w Warszawie, w dużym mieszkaniu: babcia, mama, dwie córki i syn. Nikt nie zapytał, skąd w ich rodzinie jest raptem brunetka. Ojciec umarł przed wojną, był muzykiem, mama była śpiewaczką. „Bardzo odważna – mówi. – Jak trzeba było, to i broń przenosiła”. Cała rodzina działała w AK. Raz wpadli Niemcy i zapytali, kim są trzy mieszkające w domu dziewczynki. Mama bez zastanowienia odpowiedziała, że to jej trzy córki. Na szczęście uwierzyli na słowo.
Henię odwiedzały ciotki, przywoziły pieniądze na jej utrzymanie. Raz przyjechał ojciec. Był inżynierem, właścicielem garbarni w Grodnie. Henia nie wiedziała, czy może go zdekonspirować. Czekała na znak od ojca, że wolno się z nim przywitać.
Była u nich półtora roku. W lipcu 1944 r. pojechała do Zielonki, żeby spotkać się z rodziną, wybuchło powstanie i juz nie wróciła. Wszyscy przeżyli, po wojnie wyjechali do Izraela.
Przy jednym ze spotkań Henia powiedziała pani Barbarze: „Byłam na grobie mamy. - Sama więc poszła na Powązki, dowiedziała się w kancelarii, gdzie jest grób. - To świadczy o jej przywiązaniu i szacunku dla mojej, a może wspólnej mamy”.