Przed wojną rodziny Dziedziców i Zandbergów były najbliższymi sąsiadami we wsi Bystrzyca na Lubelszczyźnie.
W październiku 1942 r. wszyscy Żydzi w okolicy otrzymali nakaz wysiedlenia.
– Sami szli, bez eskorty Niemców – wspomina Czesław Dziedzic, najstarszy syn Józefa i Marii. – Nasza mamusia mówiła: „Powinny wszystkie się wrócić, bo one idą na śmierć”. A ojciec na to: „Lejzora nie widziałem. Lejzor zdaje się żyje”.
I rzeczywiście, Lejzor – dwudziestoletni syn Zandbergów – odłączył się od grupy wysiedlonych. Wkrótce też pojawił się w gospodarstwie Dziedziców, prosząc o schronienie.
W ratowaniu Lejzora uczestniczyła cała rodzina: matka prała ubrania i przygotowywała posiłki, dzieci – siedemnastoletni Czesław i dziesięcioletnia Stefcia – zanosiły mu na strych jedzenie i książki szkolne do czytania, ojciec kupował gazety i tytoń. Dziedzicowie podtrzymywali Lejzora na duchu. – Przykrzyło mu się, rodziny nie miał, załamywał się i chciał wychodzić z ukrycia, ale tata mówił: „Zostań, tyle już przesiedziałeś...” – opowiada Czesław Dziedzic.
Lejzor co jakiś czas opuszczał gospodarstwo i ukrywał się u dwóch innych rodzin w okolicy – Niezgodów i Wosiów. – Żaden z sąsiadów nie wiedział, że Lejzor się u nas ukrywa. Sam Lejzor, jak go nie było, to nie chciał powiedzieć, u kogo w tym czasie siedział – wspomina Czesław Dziedzic.
Lejzor Zandberg przeżył okupację. Po wojnie odwiedzał Józefa Dziedzica, potem korespondował z jego dziećmi i wnukami.