Mówi Zofia Paprocka:
Skończyłam Liceum Vettera, a później studia na Akademii Rolniczej – budownictwo, mechanizacja, elektryfikacja wsi. Pracowałam jako inżynier. Później wyjechałam do Stanów [Zjednoczonych]. Tam byłam 10 lat. Dzieci miałam troje.
Moi dziadkowie? Mój tatuś, jak się żenił, nie miał już ani ojca, ani matki. To był rok 1928, a ja się urodziłam w 1931. W ogóle swoich dziadków nie pamiętam.
Tatuś został mistrzem rzeźniczo-wędliniarskim. Z bratem prowadzili biznes. Sklep mieli, zakład wyrobniczy, przetwórstwa konkretnie.
Jak miałam 6 lat, tatuś mnie ukradł od mamy, bo nie byli w zgodzie z teściami. I byłam z ojcem. Ojciec mnie prowadził, aż do dorosłości. Mieszkałam u cioci Walerii Szyszkowskiej na Ponikwodzie. W Trześniowie byłam 6 lat. Przez okres szkoły podstawowej. A po szkole wynajęli nam stancję w Lublinie. Ja i moja kuzynka, stryjeczna siostra, chodziłyśmy do szkoły, do gimnazjum.
A w Rynku mieszkałam przed wyjściem za mąż. Tatuś kupił z Panem Kieszką i jeszcze z kimś całą kamienicę, oczywiście od Żydów. Mam nawet akt notarialny. Wiem, że od jednego Żyda kupili, bo przecież dawniej Stare Miasto było żydowskie.
Helena Zagrodniczek:
Nazywam się Helena Zagrodniczek, urodziłam się w Nasutowie, 15 sierpnia 1931 roku. Mieszkam w Lublinie.
Skończyłam gimnazjum imienia Wacławy Arciszowej, ogólnokształcące. Pracowałam w delikatesach, przez lat jedenaście.
Wojna
Takich biednych Żydów pamiętam, jakśmy jechali z Lublina przez Rudkę do Nasutowa, był barak i tam biedota żydowska była. Siedziały dzieci, dużo dzieci i ci Żydzi. Ja siedziałam na wozie.
To było tuż przed samą okupacją.
Zofia Paprocka:
Rodzice mieszkali w Nasutowie, mieli sklep. Był też kawałek ziemi. Wszystko trzeba było opuścić po tym wypadku, kiedy się spotkali partyzanci z Niemcami i kiedy Niemcy wymordowali nam dużo osób z rodziny. Wtedy właśnie ojciec nas wywiózł do cioci.
W roku 1939 byłam z ojcem na wsi, w Nasutowie. Tato był u swojego brata. Tam miał drugą siostrę. Byłam trochę u tej cioci, bo [tata] nie wiedział, co ze mną zrobić. Dzieci czasami bywają okrutne, bardziej dokuczą jak starsi. I dokuczali, więc tato zabrał mnie do cioci [na Ponikwodę].
Wielką tragedię przeżyliśmy, bo Niemcy spotkali się na wsi Nasutów. Jeden Niemiec zginął w zamachu partyzanckim, to dwudziestu Polaków zostało wymordowanych. Najmłodszy stryjecznej siostry rodzony brat, 5-letni, uratował się. Niemiec powiedział: „Uciekaj”. Jeden jedyny z całej gromady ludzi. A tamtych dwudziestu wszystko za jednego Niemca poszli do grobu. Takie były ciężkie czasy.
Żydzi
Od 1940 roku mieszkam w Lublinie. Mieszkałam na Ponikwodzie u cioci. Ale tylko przez podstawową szkołę. Do 1944 roku do końca wojny. A później tato się ożenił. Zamieszkałam na Lubartowskiej z ojcem i z macochą.
Zostało trochę Żydów, dlatego że niektórzy pożenili się z Polkami. Nie wszyscy byli stąd wyrzuceni. Byli tacy, którzy mieli, mieszane były rodziny i tam były dzieci i normalnie z polackimi dziećmi chodziliśmy do szkoły. Nie było żadnego odizolowania, tylko razem śmy wszyscy chodzili. To, to, dla nas nie było ważne, czy to Żydówka czy Polka, to było wszystko jedno.
Z nami do szkoły chodziły Żydówki, bardzo przyjemne dziewczyny. To było na Lubartowskiej tutaj u Hessego. Później [Niemcy] zbombardowali, to myśmy chodzili na Czwartek. Także one z nami chodziły, dziewczęta, Żydóweczki bardzo ładne i bardzo miłe.
Do jednej klasy z Hanką [chodziłam]. Ona to może nawet pamięta. Tylko rok była z nami. Niemcy wyrzucili ich [jej rodzinę], zabrali im dom, sklep, wszystko im zabrali.
Nosili opaski z gwiazdą. Normalnie przyjacielskie były stosunki. Myśmy się bardzo lubili, bawiliśmy się razem. Myśmy nie były zarażone antysemityzmem. Bo myśmy Niemców nienawidzili i Ruskich, ale nie Żydów. Nasi rodzice mieli z nimi różne biznesy.
Pamiętam, szłam do szkoły i wypędzali Żydów z mieszkań. Zabierali im wszystko. To była straszna rozpacz. Najgorzej było w okresie zimy. Strasznie ich prześladowali. Chodziłam do drugiej klasy podstawowej. Widziałam trupy na jezdni. Bodajże w maju były pierwsze bombardowania. We wrześniu. Jak były naloty, tośmy uciekali ze szkoły na Ponikwodę, do cioci.
Jak się z Ponikwody do szkoły na Lubartowską szło mijało się po lewej stronie kierkut, cmentarz żydowski, a po prawej polski. Myśmy, żeby sobie skrócić drogę, szczególnie w okresie zimy, tośmy biegali po cmentarzu. Nieraz groby były wykopane, ale śniegu było pełno i myśmy wpadali.
Jak [Niemcy] wymordowali gdzieś po drodze, czy na ulicach, czy w mieszkaniach, na cmentarz wywozili. Tutaj chowali. Myśmy to widzieli. Były duże groby wykopane, olbrzymie. Śmy widzieli, jak nieboszczyki jeden za drugim leżały rzędami. Później Polacy musieli to zakryć.
U cioci [na Ponikwodzie] było dobrze. Ciocia miała krówkę, świnkę. Do tego jeszcze hodowała pod szkłem warzywka. Nieraz musieliśmy je zrywać, w pęczki układać i ciocia woziła to na rynek. Jak jej były potrzebne produkty, to kupowała w mieście.
Z relacji Heleny Zagrodniczek:
Tam [u cioci - przyp. red.] było nas dziewięcioro, sześcioro przygarniętych - ja, mój starszy brat Władysław, młodszy ode mnie o rok brat Zdzisław, stryjeczna siostra Zofia Paprocka, brat stryjeczny, któremu Niemcy tego dnia kiedyśmy uciekali zabili ojca i matkę. Był jeszcze jeden kolega, Zygmunt Bartosik. Do tego ciocia miała swoich troje. I zdecydowała się jeszcze wziąć pod opiekę, na przechowanie tego Żyda Kawę, o czym ja się dowiedziałam dopiero za rok, kiedy ojciec po wyzwoleniu nas zabierał. Wtedy powiedział, że to Żyd. Ja nie wiedziałam, że to Żyd. Dzieciom się takich rzeczy nie mówiło, zwłaszcza, że zaraz za zabudowaniami cioci mieszkał w pałacu Niemiec, którego partyzanci zastrzelili przez okno. Ja nawet byłam na jego pogrzebie na ulicy Lipowej.
Także myśmy o tym nie wiedzieli.
Mój tatuś i moja mama ukrywani byli przez Armię Krajową, przez partyzantów Armii Krajowej w Stróży, za Lublinem. Tylko tatuś nas odwiedzał.
Pod lasem w Nasutowie, nazywali ten pas niwką, tam byli Żydzi przechowani w piwnicy. Ktoś usłużny, jak to zawsze się znajdzie powiedział, że tam są Żydzi. Przyjechali Niemcy, suka niemiecka. Rzucili granaty. Wybili wszystkich. Dom spalili. Wszyscy zginęli. Nawet nie wiem, jak się nazywali, nie pamiętam nazwiska. Strasznie myśmy przeżyli, że oni wybili Żydów z dziećmi i tych ludzi, którzy ich przechowywali.
Żyd
Zofia Paprocka:
Pamiętam jak poznałam pana Kawę. Na Lubartowskiej nasi rodzice mieli sklepy. Na Lubartowskiej, na Biernackiego. Pan Kawa stracił żonę i dzieci na Majdanku. Wymordowali mu. A ja byłam w takim wieku jak jego dzieci. Mówił: „Wiesz co? Będę wyjeżdżał do Izraela. Jak będzie możliwość tylko, chciałbym, żebyś pojechała ze mną.” Mówię, że nie mogę, ja mam tatusia, chodzę do szkoły. Nie mogę nigdzie jechać. A on: „Bo byś mi przypominała moje dzieci.” Tyle stracił.
Kawa ukrywał się u cioci. Ciocia naprawdę dbała o niego. Znali się [przed wojną]. Jakieś małe handle robili ze sobą.
Dwóch było braci Kawa. Tego drugiego nie znałam. Ten był, bo spał ze mną w jednym pokoju. On był potężnym mężczyzną, przystojnym, wysokim, barczystym. Ciocia miała kilka pokoi. Nawet później prześladowali naszych rodziców Niemcy, dlatego, że się spotkali z partyzantką. Później bardzo byli ostrożni. Przy dzieciach wiele rzeczy nie mówili. Po prostu kazali nam wyjść.
Nie pamiętam, kiedy przyszedł. Możliwe, że był wtedy, kiedy myśmy byli w szkole. Na pewno nie tak oficjalnie z uwagi na nas, żebyśmy gdzieś coś nie powiedzieli w szkole.
Ciocia powiedziała, że to jest nasz przyjaciel i tutaj będzie mieszkał, dlatego że on ma dom zbombardowany. Zawsze bajki jakieś ciocia musiała nam naopowiadać. Z wielkim współczuciem śmy go traktowali. Nie przyszło mi do głowy, żeby robić sobie z tego żart. Absolutnie! Przecież rodzice by nas dobrze pasami nabili.
On nas na kolana wziął, pogłaskał, przytulił. Jak już miał dzieci troje. Musiał mieć, na pewno koło 40, tak mi się wydaje. Powiedział, że Niemcy zabrali jego rodzinę na Majdanek, że bardzo jest smutny. Przed wojną mieszkał na Lubartowskiej.
Ja u niego w mieszkaniu nawet byłam. Rozmawiał z nami. Jeszcze jak w tym czasie na początku. Jak jeszcze do szkoły chodziłam tutaj, jak jeszcze normalnie Niemcy byli. Po prostu nas wziął. Mówi: „Zosia, jak będziesz szła, to dam ci kanapkę, dam ci czekoladki. Przyjdź, porozmawiam z tobą.” I wtedy właśnie ze mną rozmawiał: „Słuchaj, ja się wybieram, może wyjadę, czy ty byś nie chciała ze mną pojechać?”
Nie, ciocia mi nic nie mówiła [że ktoś jeszcze trzymał Żydów]. Ludzie to trzymali w wielkiej tajemnicy. Gdyby byli złapani, zginęliby od razu. Także nie każdy Polak się odważył, a jeśli tak to musiał naprawdę bardzo być dyskretny, tajemniczy. Wiem, że ciocia dostarczała mu jakieś jedzenie, to z całą pewnością. Polak też Polaka się bał.
Kryjówka
On spał w tym pokoju co ja. Nawet mu dawałam swoją poduszkę, bo uważałam, że ma za nisko, dałam mu swoją i wzięłam sobie mały jasieczek. Pamiętam go jak dziś.
Wieczorem, mam wrażenie, gdzieś go ciocia kryła. Oni mieli gospodarstwo, przy gospodarstwie była stajnia, obora, i jakieś pomieszczenia, komórki. Bardzo możliwe, że ona go tam gdzieś chowała.
Ale ciocia nigdy by nas nie dopuściła tam, żebyśmy mogły zobaczyć. To było miejsce nie dla dzieci. Powiedziała, że jeżeli nawet przyjedzie przyjaciel, to mamy nic nie mówić. Raczej dorośli izolowali dzieci, bo to były rzeczy za poważne, żeby przy dzieciach, dzieciom mówić, tłumaczyć. Ciocia mówiła: „Nic, nigdy, z nikim nie rozmawiajcie, że tam do nas czasami przychodzi ten pan, bo to jest nasz przyjaciel.”
Myślę, że u nich był ze dwa lata.
Helena Zagrodniczek:
Jemu wybili całą rodzinę. Było widać po nim, że przeszedł wielką tragedię. Nie był nic podobny do Żyda. Żyd mi się zawsze kojarzył - broda, mycka, chałat. A on był wygolony, wysoki i właśnie nie z takich drobnych, niskich jak to przeważnie, tylko wysoki, potężny męż[czyzna], barczysty. Tak go pamiętam.
Zastanawiałam się, gdzie ten Żyd się ukrywał? Myśmy go nigdy nie widzieli w dzień, tylko wieczorem. Trudno było dzieciom mówić takie rzeczy.
Była ściana w pokoju i była zrobiona druga ściana z desek. Przy tej ścianie stało łóżko. Jak tatuś przyjeżdżał nas odwiedzać, to właśnie na tym łóżku przysypiał. Jak ktoś obcy wszedł do domu widziałam, że mój tatuś przekręcił się i wpadł za łóżko. Była ruchoma klapa, może na jakiś rzemieniu. Jak się przekręcił, to wpadał za łóżko - ściana była normalna i łóżko normalne, a ojca nie było. I tam też ukrywał się ten Żyd. Jak mój tatuś był, to jego tam nie było. Gdzieś indziej ciocia go ukrywała.
Dopiero w 1944 roku jak tatuś jechał z nami do domu, jakśmy wracali, powiedział, że ciocia ukrywała Żyda. Nazywał się Kawa. To był wysoki, przystojny mężczyzna. Siostra Zosia mu gazety kupowała. On później nam ciastka jakieś fundował. Jeszcze chciał inaczej za to później wynagradzać, ale ona [Zosia] się nie zgodziła. Myśmy nie wiedzieli, o co to chodzi, byłyśmy za małe i za głupie na to.
Jak byłam u cioci, chodziłam do szkoły na Lubartowską, mówiło się Hessego, do szóstej klasy. Właśnie jak byłam u cioci na Trześniowie. [Rok] 1943 do 1944. A wcześniej w Nasutowie, normalnie chodziłam do szkoły. Czy Żydzi chodzili, tego nie wiem.
Myśmy chodziły przez kirkut do szkoły, to raz tam rozstrzeliwali Żydów. Nie mogłam tam podejść. Mówili, że się ziemia rusza. Nie podchodziłam, tylko słyszałam, jak dorośli mówili. To było tuż przed wyzwoleniem. Niemcy! Niemcy, tylko Niemcy [strzelali], a kto inny?
Mieliśmy dużo zdjęć na przykład jak Żydów po Lubartowskiej gonili. Ze strachu wszystkie te zdjęcia mój tatuś zebrał i spalił. Bał się, że może coś się stać, jak się dowiedzą, że my takie zdjęcia mamy. Polacy byli podzieleni. Byli Polacy co chętnie by na każdej rzeczy zrobili jakiś interes, albo po prostu by skrzywdzili człowieka. To nie było takie proste.
Ojciec
Mój tatuś był na Zamku uwięziony. Przed wyzwoleniem. Może 1941 rok. Chodziłam na łąki i patrzyłam w te okienka, czy go zobaczę. Niemcy zaraz krzyczeli i trzeba było uciekać. Chodziłam na widzenie z tatusiem. Byłam raz czy dwa razy. Nosiłam paczki. Mamusia szykowała jakiś tłuszcz z cebulą i z czosnkiem.
Polak, autochton ze Śląska, pan Gwiszcz uratował ojca. Już byli go przewieźli na Majdanek. Gwiszcz mieszkał na Szopena, w mieszkaniu, [z którego] wyrzucono Polaków. Mamusia przyszła i powiedziała: „Mam troje dzieci. Niech mi pan pomoże”. Płakała. Otworzył szufladę biurka. W szufladzie był krzyżyk. „Nie martw się kobieto. Ile będę mógł, to ci pomogę”. Udało się.
Po wyzwoleniu zwrócił się z prośbą do nas, bo jego wzięli, że on z Niemcami współpracował. Mój tatuś był prostym człowiekiem, ale dobrym i mądrym. Poszedł do adwokata i opowiedział wszystko. Pismo wysłane zostało na Śląsk. I pan został zwolniony. Wielka była radość, że mógł się tatuś odwdzięczyć.
Jak tatuś wrócił [z więzienia], nie poznałam go. Zawsze był przystojny, z wąsem, w maciejówce, w sztywniakach butach, bryczesach, elegancki. A jak wrócił, miał brodę.
Później jeszcze raz był w więzieniu, ale już z innego powodu, za cud lubelski. Dostał 4 lata.
Po wojnie
Helena Zagrodniczek:
Całe zeznanie moje jest w Yad Vashem wysłane. Wszystko napisałam. Zosia napisała, że prawdopodobnie Kawa wyjechał z Anną Steinfinkiel. Ja nie wiedziałam, z kim on wyjechał. Wiem tylko, że do Izraela.
My wróciliśmy do swego domu, ale tatuś już nie miał zamiaru tam żyć. Za dużo tam było śmierci. Kupił w Lublinie dom i tu śmy się sprowadzili. Ja już byłam w Urszulankach, w internacie. Tam spotkałam siostry Czartoryskie, Dusię Zapolską, Ewę Sachs, z naszych szlacheckich rodów dziewczyny. Myśmy tam przez rok były. Później rodzice sprowadzili się do Lublina. Zamieszkałam na Biernackiego.
Jak już byłam w gimnazjum, miałam koleżanki Żydówki - Hanię Hubermann, która wyjechała później do Izraela, chodziła do jednej klasy, mam nawet zdjęcia z nią. Bardzo mila dziewczynka. Nie przyznała się nigdy, że wyjedzie. Był moment, że Żydzi wyjeżdżali i wtedy ona również wyjechała.
I była Frysówna, ale nie w mojej klasie. Jej mama była dentystką. Mieszkała na Lubartowskiej. Chodziłam do jej mamy zęby sobie leczyć. Bardzo miła dziewczynka. Oni też wyjechali. Tego się nie wiedziało. Chodziłam do niej do domu, ona do mnie przychodziła. Pewnego dnia przychodzę, ale ich już nie ma.
Hania Huberman nigdy się nie odezwała, nigdy nie napisała. Były jeszcze dwie Żydówki w naszej szkole, bliźniaczki. Sprytne, która wiedziała to ta się zgłaszała.
Chodziłam do Hani Hubermann. Weszłam raz i patrzę, stół nakryty ogromnym czerwonym aksamitem. Była pod tym poduszka podłożona i ogromna księga. Jej dziadek siedział, miał na głowie myckę i się modlił. Hania Hubermann otworzyła drzwi i mówi: „Ja ci pokażę, jak się modli”. Zajrzałam i widziałam, że on się modli.
Miała bardzo piękne dwie ciotki, bardzo przystojne. Patrzyłam na nie. Były takie urocze. Pięknie umalowane, pięknie uczesane, czarne, ładne.
Zofia Paprocka:
Wrócił do swojego domu po wojnie może tylko był coś zlikwidować, trudno mi powiedzieć. Nie pamiętam dokładnie, który to był rok. Później wyjechał do Tel Awiwu.
Refleksje
Żydzi nie byli naszymi wrogami, tylko naszymi braćmi i dużo im zawdzięczamy, bo wnieśli dużą kulturę i naprawdę dużo dobrego zrobili dla Polski. Żałuję, że musieli tutaj opuścić, bo to był tak samo ich kraj jak nasz. Myśmy ich przyjmowali. Oni byli po prostu jak nasi bracia.
Nie powinno być antagonizmu. Tylko młodzież później przez komunistów wykształcona może miała inne zdanie. Dla mnie każdy człowiek to jest dobry. Wszystkich uznaję, Żydów, nawet i do dobrego Niemca, bo oni też nas na rękach nosili i głaskali. Byli tylko żołnierzami i byli normalni.
Dom na Ponikwodzie prawdopodobnie stoi do dzisiaj. Sama bym chciała się do niego pojechać kiedyś, zobaczyć. Chciałabym pokazać, w którym pokoju był Kawa i jak to było.
Helena Zagrodniczek:
Należy wyzbyć się nienawiści, wszelkiej nienawiści, oczywiście i rasowej, żeby ludzie byli dla ludzi ludźmi. Uważam, że człowiek powinien mimo wszystko być człowiekiem, niezależnie od tego jaka partia i jak żyje.
Miałam koleżanki Żydówki. Nigdy się tego nie wyparłam. Nie wstydziłam się tego nigdy. Przecież one takie same serca miały jak i ja. Miały matki albo nie miały, może zamordowane. Hania moja nigdy o matce nie mówiła.
Relacja pochodzi ze zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie; została zarejestrowana w ramach projektu "Światła w ciemności - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata".