W czasie okupacji niemieckiej ks. Jan Poddębniak pomógł dwóm Żydówkom: Sarze i Lei Bass wyjechać z Lublina do Niemiec.
„Chodzi o to żeby była naświetlona, jak otrzymały dokumenty na wyjazd. Bo to, że one otrzymały z parafii św. Pawła metryki chrztu i urodzenia to - to jest jeszcze nic, bo decydował o tym kierownik Urzędu Pracy, tzw. Arbeitsamtu, do niego każda osoba, która otrzymała upoważnienie wyjazdu do Rzeszy on musiał dać dokument, że jest upoważniona.
Sama metryka chrztu i urodzenia nie wystarczyła. Te metryki chrztu otrzymały z parafii św. Pawła, tak zwany kościół Bernardyny, ulica Dąbrowskiego. I uważały, że to już wszystko. Do było dopiero coś, ale z tym trzeba było iść do dyrektora Arbeitsamtu, on przeegzaminował, przepytał, pacierza pytał, bo dużo było krętactwa. Różne prawdy wiary pytał. I na tej podstawie dopiero gdy ustalono, że ktoś jest aryjskiego pochodzenia, nie coś kręconego to dawał zaświadczenie, że taki i taki może jechać do Rzeszy. To jest dopiero trochę zagadnienia.
Kiedy ja do tego Pana poszedłem, bo to był mój znajomy. Nazwiska jego nie ujawniajmy, bo może jest rodzina, to byśmy kompromitowali rodzinę, operujmy słowem kierownik urzędu Arbeitsamtu, bo na pewno rodzina jakaś jego żyje. On się skompromitował, tym że zdradził polskość i przeszedł na tzw. folksdojcza, dlatego jego nazwisko i imię to zostamy w spokoju ze względu na rodzinę.
Jak do niego podszedłem, przyjął mnie, jak mu powiedziałem o co mi chodzi, że ja mam wielki kłopot to on chwycił za telefon i mówi: »To żaden kłopot, poślę zaraz i tam ich z mieszkania księdza wezmą«. Ja mu ten telefon wyjąłem z ręki i mówię: »Pan nie ma pewność czy Hitler wojnę wygrał, czy wygra. Pan działa na szkodę Polski, a nie liczy się z tym co będzie jutro. Dlatego radzę panu, ostrożnie działać, oglądać się do tyłu, bo jest wojna, nie wiadomo jak to się skończy«.
On dopiero jakoś opanował się i zaczął ze mną rozmawiać łagodnie. Pyta mnie: »Czy są podobne do Żydówek«. Odpowiadam: »Klasyczne Żydówki«.»No to co zrobimy? Muszą do mnie przyjść«. Ja mówię: »Panie kierowniku to ja sobie dam radę, nie potrzebują one przyjść tylko przyjdą dwie dziewczyny, to moja rzecz w tym żebym Panu dał dwie dziewczyny tylko na ich imiona i nazwiska, zgodnie z metrykami chrztu i urodzenia, i będzie sprawa załatwiona«. On odpowiedział: »A chyba że tak, to tak«. Te imiona i nazwiska mu podałem, on sobie to zapisał. I mówię: »One się bardzo szybko się zgłoszą może nie dzisiaj, ale jutro, pojutrze to się zgłoszą do pana«. Ja dwie dziewczyny znalazłem, to mi łatwo poszło.
Tutaj trzeba nawias wtrącić. Te panie: Sara i Lea, pokręciły, pomieszały dwie osoby: były dwie siostry Marie, szarytki. Jedna była na ulicy Bonifraterskiej kierowniczką sierocińca. Ona była bezradna. Dała Żydówkom od czasu do czasu jeść. Ale nie znała i do mnie nie przyszła. Natomiast była druga siostra Maria szarytka, nazwisko Gulbin, litewskiego pochodzenia, ale Polka z urodzenia. Przez Kurię Biskupią była wyznaczona do opieki nad bezdomnymi. Miała zakład, który do dnia dzisiejszego istnieje na ulicy Dolnej Trzeciego Maja 2a.
Ta właściwa siostra Maria, która tu zadziałała w stosunku do mnie była z Dolnej Trzeciego Maja 2a. Ona prowadziła także dom starców, który wspólnie utrzymywaliśmy. Niemcy chcieli go zlikwidować, ale myśmy nie dali. (…) Niezależnie od tego ona miała hafciarnię. W pracowni haftów mała młode dziewczyny, które kształciła. Siostra wszelki margines społeczny wyławiała. Takie dziewczyny, które już poszły na złą drogę to ona wyławiała, dawała zawód - albo krawiectwo albo hafciarstwo, wydawała za mąż. Pożyteczną robotę robiła. To była bardzo sławna siostra Maria w Lublinie.
Ta siostra mnie całą tę robotę wsadziła. Ja nie miałem mieszkania byłem prokuratorem w tym czasie, mieszkałem w seminarium. Kiedy bomba rozbiła kuchnię w seminarium, wtedy mnie siostra do siebie zaangażowała, żebym każdego dnia do niej przychodził, dla jej personelu odprawiał mszę świętą. I ona dawała mi jeść. Byłem zależny, szeroko - głęboko zależny. I ona przysłała mi te dwie Żydówki. Zostałem wtedy wplątany w całą tę sytuację, narobiłem sobie kłopotu, ale szczęśliwie się wszystko złożyło.
Muszę podkreślić, że te dwie dziewczyny miały jakąś łaskę bożą, że one przyszły do mnie w tym czasie, kiedy Lublin śmierdział palonymi ciałami. Krematorium to zawracanie głowy. Strzelali, do rowów pakowali, (...) na wierzchu kładli trupy, przekładali drzewem, oblewali benzyną i palili. Tutaj było zniszczenie Żydów. (…)
Kiedy przyszły do mnie Żydówki, ja byłem bezradny. Każdy się bał, każdy uciekał. Nikt się tego nie chciał dotknąć. (…) Szarytki powiedziały im: »Jak ten ksiądz będzie chciał, to wy będziecie żyć«. One się tego zdania czepiły. Przyszły do mnie do kurii. Byłem w cywilu, nie w sutannie. (…) A Niemcy prawie każdego dnia do nas przychodzili. Jacy interesanci do nas przychodzą, bo likwidacja księży i Żydów to był jeden referat niemiecki, wspólną naszą władzą było: gestapo.
Sytuacja taka, że ja się bałem, że kiedy przyjdą Niemcy - a te dwie dziewczyny były podobne do Żydówek - z miejsca je wezmą i jak będę wyglądał? Będzie się mówiło: »Z kurii wzięto dwie Żydówki«. Dlatego powiedziałem im: »Panie kochane, uciekajcie stąd, bo tu Niemcy przychodzą, stąd was wezmą! poznają was od razu. Widzicie, co się na świecie dzieje. Nie mam żadnych powodów żebym mógł wam pomóc w tej chwili«. One na to: »Nam siostry powiedziały, że jak pan ksiądz będzie chciał, to my będziemy żyły«. Jak im powiedziałem, że ja wam nic nie zrobię, buchnęły płaczem...
To się nie da powiedzieć, taki płacz... »Proszę księdza, nam wszystko jedno, czy nas wezmą stąd, czy stąd, my same musimy się zgłosić na spalenie, same, bo nas nikt nie chce« odparły. Ja wtedy robie szalony krok - czapkę na głowę i mówię: »Chodźcie, schowajcie się, bo tutaj nie możemy rozmawiać. Schowajcie się do mojego mieszkania. Tylko jak was z ulicy złapią, nie miejcie do mnie pretensji. Ja was nie zdradzę. Ale jakby Niemcy szli, wchodźcie do bramy, nie uciekajcie, bo to byłby ślad, że jest źle tylko sklepu wejdźcie, zapytajcie o coś, byleby ich minąć«.
Szczęśliwie przeszliśmy przez ulicę Kapucyńską i przez Krakowskie Przedmieście na ulicę Zieloną. Moje mieszkanie było na ulicy Zielonej, tam gdzie teraz ten zakład dobroczynny jest, Caritas, to jest obiekt kurii biskupiej. Mieszkałem na pierwszym piętrze. Panienki do swojego mieszkania wprowadziłem, zamknąłem i mówię: »Siedźcie spokojnie, ja po urzędowaniu, po godzinie trzeciej przyjdę i wtedy dopiero będziemy robić, myśleć«.
Poszedłem na obiad do siostry Gulbin, zwymyślałem ją: »Dlaczego mi siostra rano nie powiedziała, żebym ja był nastawiony, żebym wiedział co mnie czeka!? Dlaczego siostra przesłała tylko bilecik z napisem: Proszę te dwie panienki jakoś uratować«. Ona powiedziała tak: »Proszę księdza, co ksiądz ze mną się kłóci?! Ksiądz ma bardzo łatwe wyjście«.
Ja wtedy nie wiedziałem, że ten pan, dyrektor Arbeitsamtu jest moim znajomym, baby wszystko wiedziały. Ona mi powiedziała: »Przecież on jest księdza kumplem«. Jak tak, to dobrze, dziękuje, ja sobie dam radę. Ja już idę do roboty, załatwię wszystko. Na drugi dzień poszedłem do niego, zagrałem w otwarte karty: »Panie, przyszedłem do pana z bardzo ważną sprawą. Mam wielki kłopot, głupstwo zrobiłem. Do mieszkania swojego, w obawie, żeby z kurii nie zabrali mi Niemcy dwóch dziewczyn, Żydówek, kazałem im się schować w moim mieszkaniu. I są«. On na to: »To nie kłopot, to chap« i chwycił za telefon. »Aha…« - mówię - »Czekaj bracie, uważaj, uważaj, bo jużeś jedno głupstwo zrobił. Volksdeutchem się zrobiłeś. Całe podziemie wie, co jest. Niech pan zda sobie sprawę z tego, że ja przyszedłem do pana z wiadomością z podziemia, podziemie wie o tym. Pan mnie może w tej chwili sprzedać. Od razu. Dostanę kulę w łeb razem z tymi Żydówkami. Ja pana nie szachuję, nie straszę, tylko podziemie o tym wie. I wie pan, co będzie dalej«.
On wtedy zgasł i zaczął ze mną rozmawiać łagodnie: »Szukajmy wyjścia. Niech ksiądz dokumenty da, żeby miały metryki«. Mówię: »Już mają«. One tu do pana nie przyjdą, nie będzie pan ich oglądał, przyjdą dwie inne dziewczyny aryjki, nie potrzebuje ich pan egzaminować. On ich sobie nazwiska zapisał: Stanisława Gorczyca i Maria Taracha. Mówi: »Wszystko będę miał przygotowane na jutro, aby tylko dziewczyny przyszły. Dam im do ręki«. I tak się stało, załatwił sprawę z miejsca.
Jak już miały prawo wjazdu do Niemiec, do Reichu, wtedy wyszła druga sprawa, podła sprawa. Dyrektor mówi: »Proszę księdza, one muszą stanąć na komisję, bo są robotnikami. Ochotniczki, ale płatni robotnicy – i jak ktoś jest chory, to go się nie przyjmie. Tam jest doktor Niemiec i doktor Polak«. Jak mi powiedział, że jest doktor Polak, mówię, żeby on był diabeł z piekła, muszę z nim się dogadać.
»A może mi pan powiedzieć, kto jest ten Polak, doktór?« – zapytałem. »Antoni Olszewski«. Ja temu człowiekowi ślub dawałem, on był jako pułkownik wojskowy dyrektorem szpitala wojskowego na Krakowskim Przedmieściu. W pojezuickim domu tak zwanym „Bobolanum”. Tam go zastała wojna i stamtąd go Niemcy wyrzucili. On był właśnie doktorem drugim przy Niemcu. Poszedłem do niego do mieszkania na Narutowicza 25 i powiedziałem mu jak i co. »To przecież od razu załatwię. Tylko niech one nie idą do Niemca. Musisz im pokazać, kto jest Niemiec kto jestem ja, żeby do Niemca nie szły, bo tam jest bałagan, tłok, tam jest ruch, ciżba«. Ja powiedziałem, że tego wszystkiego dopilnuje.
Jak poszliśmy na badanie zdrowia, ukłoniłem się. Doktór już czekał, kiwnął głową, że już wie. Ja im pokazałem: »Do tego pana idźcie«. On ich nie badał, od razu bez niczego napisał, że zdrowe, do widzenia, i kartki i już.
Na drugi dzień, właściwie na trzeci dzień to ja im kupiłem trzy kilo kiełbasy, dwa bochenki chleba. Bo nie wiedziałem gdzie, a każdego dnia odchodził wagon tych ochotników. Podstawiano pod barak wagon. Wsiadali i jechali, zależnie gdzie było zapotrzebowanie silnych, młodych do pracy. Tego dnia, kiedy myśmy wszystko załatwili i były pewne, że jadą, zawiozłem je na ulicę Krochmalną na dworzec kolejowy towarowy.
Poszły do baraku, a ja ciekaw, gdzie pojadą, zrobiłem przeskok z Krochmalnej na Dworzec Główny, który pociąg idzie w tej chwili i gdzie. W tej godzinie odchodził tylko jeden pociąg - pośpieszny na Berlin. Potem podstawiono wagon osobowy. Zapotrzebowanie akurat było na robotników do fabryki wagonów kolejowych pod Berlinem. Adres później miałem, kiedy napisały do mnie - KdF Wagen bei Berlin.
Jeszcze w Polsce w 1939 roku Stasia zrobiła kurs pielęgniarski. Ta druga była w szóstej klasie, ale siostra siostrę ciągnęła i obydwie zgłosiły się w Niemczech jako pielęgniarki. Zapotrzebowanie było i nie poszły do ciężkiej roboty. (...)
One były dziwne. Później ich zwymyślałem, bo pisały na niemieckich pocztówkach. Jedna kartka przyszła: »Dziękujemy panu księdzu. Wiemy, co pan ksiądz dla nas zrobił«. Mój Boże kochany, jakby Niemiec takie coś przeczytał! Śmierdzi podejrzeniem. Dlatego odpisałem: »Zmieniam miejsce zamieszkania. Gdzie będę pracował, nie wiem. Proszę do mnie nie pisać, aż ja napiszę do was i dam wam nowy adres«. Tak się ich pozbyłem na cały okres ich pobytu w Berlinie.
Bałem się, że głupie dziewczyny młode, z serca to chcą robić ale to jest bat dla mnie. Przetrwały. Różnorako miały. Stasia to był roboczy człowiek. Ta druga nie jest w porządku, jest odmienna od Stasi. (...) Ona powiedziała, że Polska taką jej wielką krzywdę zrobiła, że ona do Polski nigdy nie przyjedzie. Ja zapytałem: »Polska pani zrobiła? Ja pani krzywdę zrobiłem?« Ja miałem w Antwerpii z nią na ten temat rozmowę. Do parku poszliśmy i ja jej powiedziałem: »Dlaczego pani nie pisze, nie przyjedzie?«. Ona na to: »A po co ja pojadę do Polski? Polska mi krzywdę zrobiła, ja Polski nie uznaję«. Ona się wtedy zorientowała, że głupstwo powiedziała, zarumieniła się. Mówię: »Pani myśli, że jak ja panią od śmierci uratowałem, to panią Amerykanie uratowali czy ja? Czy Polacy, czy Polska?«Ona przy swoim trwała. Należy do organizacji Syjon. Tam haczyk połknęła i Polaków, Polski nie uznaje.
Nie pisały do mnie, dopiero napisały do mnie jak ich Amerykanie wyzwolili. Wtedy na takiej odkrytce: »Wiemy co panu księdzu zawdzięczamy, teraz cały świat do nas należy«.
Tak skończyła się wojna. Jak Amerykanie nasze panny wyzwolili, Sara - zawsze była inteligentna - napisała pismo do papieża Piusa XII, do Rzymu. Opisała, że »ksiądz polski uratował nam życie. Nie wiemy, gdzie on jest. Prosimy o pomoc, żebyśmy się dowiedzieli, gdzie jest, bo chcemy mu za wszystko podziękować«. Ciekawa rzecz. Listu papież nie zlekceważył. Zachował.
Po wojnie w Belgii był zjazd rektorów katolickich uniwersytetów z całej Europy. Wtedy rektorem naszego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego był ksiądz profesor Marian Rechowicz, późniejszy biskup lwowski. Jak się zebranie rektorów rozpoczęło, legat papieski, kardynał wywołał: »Czy z Polski jest rektor? Niech się natychmiast stawi do mojego gabinetu«. Ten się przestraszył. Legat mówi: »Papież dał mi list. Ma ksiądz znaleźć w Polsce księdza i na ten adres odpisać, czy żyje, gdzie jest, żeby te panie wiedziały«. Rektor mówi: »Nie będę szukał. Codziennie go widzę«. Od razu adres dał. One podały nawet swój telefon.
Za kilka dni otrzymałem ten list: »Teraz cały świat do nas należy«. I tu już normalna wdzięczność, przyjaźń, korespondujemy do dnia dzisiejszego, na wszystkie występy ich jestem proszony. Jak mogę tak im służę”.
Fragmenty wywiadu z Janem Poddębniakiem w opracowaniu M. Grudzińskiej i A. Marczuka publikujemy dzięki uprzejmości Państwowego Muzeum na Majdanku.