,,Żydów u nas nie było” – mówi.
Uniszowice, gdzie mieszkał z rodzicami i dwoma braćmi, to mała wioska na Lubelszczyźnie. Ojciec był pomocnikiem sołtysa.
„I do tej pory nie chwalimy się, że jakieś medale dostaliśmy za przechowywanie Żydów. Żona uważa, że tak lepiej, bo jeszcze powiedzą, że pieniądze za to dostaliśmy”.
Zjawili się w nocy, w październiku 1940 i zaczęli prosić, bo w Konopnicy zrobiło się niebezpiecznie. Matka ich trochę znała. Byli szewcami i nosiła im buty do reperacji.
Było ich pięciu. Rotsztajnowie z malutkim dzieckiem, jego brat i ich przyjaciel Mosze Lederman. Byli u nich prawie cztery lata.
Zdecydowano, że bezpieczniej im będzie u babci. Babcia miała mały domek i pracowała w Motyczu we dworze. Spali u niej w izbie, dopóki Niemcy nie ogłosili, że za przetrzymywanie Żydów grozi kara śmierci.
„No i zaczęło się, przecież się ich nie wypędzi, dzieciak miał 2,5 roku.
Wybudowali schron, z wejściem od mieszkania. W dzień siedzieli cicho w izbie. Jak babcia wróciła, mogli stukać młotkami, bo wtedy nie klejem, a gwoździami składało się buty. A w nocy chowali się w schronie.
,,Także przed partyzantami”.
Młodzi znikali często. Zanosili gdzieś zrobione buty, mieli ugadanych ludzi, załatwiali skórę mąkę, masło, sery. Zarabiali.
„Chodziłem do nich codziennie bawić się z małym. Biedny był.
Słyszał nieraz, jak pani Sonia, ładna, młoda, wchodząc wieczorem do schronu mówiła: ››Oj, wolałabym pójść do lasu, niż tutaj się chować‹‹.
– Miała dość tego. Ale uchowali się”.