Kazimierz Bogucki podczas okupacji mieszkał w Lublinie przy ul. Strażackiej 5. W 1941 r. przygarnął do swojego domu 7-letniądziewczynkę żydowską, o przybranym nazwisku Regina Dziedzio. W październiku 1941 r. Kazimierz pomógł Żydówce ukrywającej się jako Janina Czaplińska. Wywiózł ją z Warszawy do Lublina i znalazł zatrudnienie.
„Gosposia nasza, Marysia, nie pamiętam nazwiska, typowa dziewczyna ze wsi, w miarę pracowita, w miarę subtelna. Traktowała nasz dom, jak swój, bo takie zwyczaje wynieśliśmy, ja od swojej rodziny, żona od swojej… Któregoś dnia przychodzi podnosi alarm:
»Oj, proszę panią, tam taka dziewczynka, taka ładna dziewczynka i takie ciężkie wiadro z wodą... To jej musiałam zanieść, bo ona nie mogła udźwignąć. Jak się zapytałam, gdzie ona to niesie, to powiedziała: Do takiej jednej pani, co ona u niej nocuje. A kto to ta twoja pani? A to cudza pani, tylko tu ja zostałam, mnie tu zostawili na szosie i ja nie miałam gdzie nocować i poszłam do jednej pani i ta w komórce pozwoliła mi spać. Za to ja jej wodę noszę i dziecko bawię i takie rzeczy różne…«.
Tak? A czy ona nie jest głodna może? A jak ona ubrana? »Proszę pana, brudniutka taka i poszarpane ma sukienki, i pewnie głodna, bo ledwo to wiadro niosła, więc ja jej zaniosłam. Wzięłam ją za rękę, powiedziałam: Chodź do mnie na chwilkę, ja ci coś powiem, coś ci pokażę«.
I przyprowadziła ją do nas. Żona niedługo zastanawiając się, szybko zabrała się do kąpieli tego dziecka. Dziewczynka miała ze 6 lat. Postarała się o jakieś ciuszki dla niej. Sukienkę w drodze skrócenie jednej ze swoich, która już jej się naprzykrzyła, jak to kobiety mówią. I zaplotła jej warkoczyki, wzięła za rękę i poprowadziła do sióstr urszulanek, u których gimnazjum lubelskim sama się wychowywała. Bo ta dziewczynka nie znała pacierza. Nic o religii katolickiej nie słyszała. Domniemywałem, że to było żydowskie dziecko, które prawdopodobnie mądrzy jej rodzice wypchnęli z tego tłumu, z tego szeregu, licząc, że znajdzie się ktoś o dobrym sercu, że się nią zaopiekuje.
I miała rację, bo i ta kobieta, co jej udzieliła noclegu, i moja żona zasługiwały na to, żeby o nich powiedzieć... że życzliwe są dla wszystkich i wszystkich traktują na równi ze sobą. Przemilczałem, żona nie od razu się poznała, że to dziecko żydowskie. I może tym lepiej, bo ja wolałem, że żona nie będzie wiedziała, ponieważ w razie jakiejś wsypy, bo mieszkaliśmy na końcu ulicy Narutowicza, które łączyły się już z przedmieściem a tam różna ludność mieszkała… Po prostu przez nieostrożność, mogła jedna drugiej pani powiedzieć: »A to żydowskie dziecko ktoś tam zabrał, ci ludzie co tam na Strażackiej mieszkają«.
Tego rodzaju informacje mogłyby Niemców zainteresować. Zresztą nie tylko Niemców, ale i tych, co uważali, że Niemcy postępują słusznie gnębiąc Żydów w Polsce. (…) Dziewczynka miała już, okazuje się, metrykę polską z Kazimierza nad Wisłą, w której było imię i nazwisko polskie, wręcz wiejskie. Nazywała się Regina Dziedzio. To już było dużo na naszą obronę. Zamieszkała oczywiście u nas. Była wspaniała, szybko biegała, każde życzenie nasze spełniała błyskawicznie. (…) Żonę uważała za ciocię, a mnie za wujka. To był najlepszy sposób w razie prezentacji jej komuś innemu.
Doczekaliśmy szczęśliwie przyjścia wojsk radzieckich i polskich. Ale w międzyczasie ja przywiozłem z Warszawy jeszcze jedną osobę pochodzenia żydowskiego – studentkę architektury, która uciekła konwojowi w drodze do getta warszawskiego. Grupa przeszła, a ona została sama. Do mieszkania bała się wrócić, bo Niemcy mieli spis lokatorów tego domu i jej nazwisko tam figurowało.
W pierwszych tygodniach, kiedy się porozumieliśmy z Markiem Konertem z getta warszawskiego, ten mając do mnie zaufanie i wierząc, że ja będę mógł jego prośbę spełnić, poprosił, by uratować jego kuzynkę, która się przechowuje pod takim a takim adresem i chce uniknąć takiego losu, jaki jej wujek, czy stryjek z rodziną cierpi.
Postarałem o widzenie z tą niewiastą i przyrzekłem jej, że przywiozę ją do Lublina. Ona wprawdzie mogła wyglądać na Żydówkę, ale biegle znała język niemiecki. Szybko uknułem plan, że przywiozę ją do Lublina, a to nie było łatwe a było ryzykowne pobędzie u nas w mieszkaniu, dopóki nie wymyślę jakiejś posady, żeby jej niemiecki mógł się przydać.
Trzeba było ją przewieźć tylko wozem niemieckim, bo wszystkie cywilne samochody i furmanki były starannie przez Niemców na różnych skrzyżowaniach sprawdzane, legitymowane. Zdarzały się wypadki, że wysadzali pasażerów i sprawdzali ich przeszłość.
Wszystko załatwione, usiadła w tej budzie. Przejechaliśmy przez punkt kontrolny. Nikt nas nie sprawdził. Przywiozłem ją do Lublina. Kierowcę zaprosiłem, ale nie przyjął zaproszenia, bo późno już było. Proponowałem mu: »Może trochę pieniążków, może co…«. »Oj, nie, panie! Jo ni wezmę«. »Może na drogę chociaż trochę jedzenia?«. »No, jak mata przygotowane, to mogę wziąć«. Pożegnałem się z nim serdecznie, on pojechał i więcej się z nim my nie widzieli. A studentkę Jankę Czaplińską ulokowaliśmy u siebie w domu.
Mieszkała u nas pół roku. W międzyczasie zdołałem przekonać komisarza energetyki, że przydałaby mu się sekretarka. Wprawdzie miał Niemkę, ale przydałaby mu się taka, która zna polskie stosunki, zna biegle język niemiecki. »Jeśli to moja protegowana, nikogo złego panu nie doradzę, bo pan komisarz ma odpowiedzialne zadanie i nie może pan swojego urzędu narazić na jakieś nieporozumienie«.
On już był do mnie przekonany, więc po paru miesiącach, kiedy miał jechać do Krakowa, przychodzę do niego i mówię: »Chciałem panu przedstawić, kuzynka mojej żony, świetnie znająca niemiecki, a to może będzie najlepiej w drodze«. Nam by się w polnische Restaurant przydała, komisarz Drabent często zagadywał łamanym polskim kelnerki, zdradzając, że jest Niemcem i ściągając na obu niebezpieczeństwo. »Nie musiałby pan zwracać się per «panenka» do kogo innego tylko właśnie do sąsiadki obok pana siedzącej«.
Jechaliśmy we trójkę. Po drodze tłumaczyłem: »Panie Drabent, ja mam wobec pana wyrzuty sumienia, teraz je wyłuszczę. Pan ma odpowiedzialne stanowisko. Pan potrzebuje odpowiedzialnych współpracowników, ale takich, na których się pan nie zawiedzie. Jeśli są pana współpracownikami, to muszą wykonywać pana polecenia. Jeśli jest tam z pana punktu widzenia coś cennego, to żeby ona nie poszła z tym na ulicę i nie rozgłosiła całemu światu. I to będzie lojalny pracownik. Bo powiem panu otwarcie, że pana obecna sekretarka, Niemka już pierwszego dnia, jak ktoś telefonował do pana komisarza, to słyszałem jak ona po niemiecku powiedziała, że tutaj więcej nie będzie mówione po polsku«.
Zaprzysiągłem sobie tej babie zemstę. Oczywiście taką zemstę opartą na prawie. Więc chciałem ją trochę odsunąć, a wprowadzić tę znającą niemiecki studentkę architektury. On się zgodził: »Keine Wort«. Studentka przydała mi się. (…) Jak stała się sekretarką, była podczas rozmów, kiedy wojskowi rozkładali mapy wojskowe. Już myśmy wszystko wiedzieli. Janka miała zawsze bibułę, którą wycierała usta. Jak wychodzili, Janka jedną ze swoich bibułek kładła na sztabówkę i odrysowywała całą sytuację. Oddawała bibułkę mnie, a ja Józiowi Kotowskiemu.
Czaplińska po wojnie skończyła architekturę i wyjechała do Holandii, Renia Dziedzio mieszka w Warszawie, ukończyła studia wyższe, zajęła się ogrodnictwem, jest szefem zieleni w hucie warszawskiej. Żona Marka, który w Poniatowej zginął, mimo, że przygotowałem mu ucieczkę i pomógł mi ten przerobiony przez nas na folksdojcza monter Lewicki z Grudziądza, przeżyła. Potem się tak trafiło, że temu Konertowi posyłałem... bo on tam z dzieckiem swoim trafił, z dziewczynką... posyłałem lekarstwa. Poza tym posyłałem ciepłą bieliznę. Bo przyjeżdżał raz na tydzień jako monter z naszego polecenia, materiały zabierał.
Ja, skromny człowiek, mam kilkanaście uratowanych osób na sumieniu, w tym kilku Żydów. »To niech pan nam to napisze«, powiedzieli w ŻIHu. Nawet mam jeszcze kopię tego wniosku, gdzie wymieniłem wszystkich: począwszy od Reni, poprzez Jankę, pana Drzała, oficerów, przez kursy własowca, co przychodził do mnie po lekarstwo dla więźnia w Trawnikach. 3 lata to trwało. W 1979 roku byłem u nich.
Po trzech i pół latach dostaję z centrali ZBoWiD-u zaproszenie do stawienia się na uroczyste odznaczenie, dekorację medalem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. Tu, w Warszawie na Alejach Ujazdowskich. Zostałem odznaczony w 1983r”.
Fragmenty wywiadu z Kazimierzem Boguckim w opracowaniu M. Grudzińskiej i A. Marczuka publikujemy dzięki uprzejmości Państwowego Muzeum na Majdanku.