Urodziłam się 5 sierpnia 1926 roku w Gródku.
W 1976 roku [zmarła mama], 1977 ojciec.
Starszy brat Józef Drozdowski był w AK. Jego koledzy ginęli, on szczęśliwie przetrwał. Umarł dopiero jakieś dziesięć lat temu. Jego naczelnik, zwierzchnik czy komendant za swoją działalność już po wyzwoleniu został rozstrzelany przez nasze polskie władze soc... bo nie ujawnił się.
Najstarsza siostra nazywała się Irena, [po mężu] Kuszyk. Była jeszcze Helena. I Ludwik. Już też nie żyje".
Moja rodzina od 1941 roku do końca okupacji i później do 1947 roku przechowywała, a później już zupełnie normalnie, oficjalnie, jawnie mieszkała z nami dziewczynka, Teresa, czyli Apolonia Szyper... Szyper nazywała się jej matka.
Teresa znalazła się u nas w 1941 roku. Przy ulicy Koziej prowadził sklep z lustrami i szkłem handlowiec, Żyd mieszkający od bardzo dawna w Polsce, urodzony w Polsce. Miał rodzinę - żonę i dwoje dzieci: córkę i starszego syna.
Kiedy nastąpiła bardzo duża represja Niemców w stosunku do Żydów, rodzina ta także była zagrożona. Zaniepokojeni losem swoich dzieci rodzice... Muszę zaznaczyć, że dziewczynka, ośmioletnia, była nienajlepszego zdrowia. O nią szczególnie się bali. Wiedzieli, że dzieją się rzeczy niepojęte i jest duże zagrożenie dla całej rodziny. Wiedzieli, że ich to nie ominie. Mieli nadzieję, że to tylko kilka dni. I przez te kilka dni, jeżeli uda im się uniknąć tragedii, to może ocaleją. Pragnęli zrealizować swoje plany i ulokować dziewczynkę w miejscu, gdzie jest nadzieja, że przetrwa.
Stało się, że [handlarz] spotkał mojego ojca, którego wcześniej znał jako klienta. Widocznie wiedział coś więcej o ojcu. Ojciec był organistą w Zemborzycach - dalej od tego piekła jakim był Lublin. I poprosił ojca o przechowanie, o przetrzymanie kilka dni jego córki Teresy, zabranie jej do siebie. Ojciec się bardzo wahał, bo już wiedział, jakie represje stosują Niemcy w stosunku do wszystkich, którzy nawet rozmawiają, mają jakikolwiek kontakt z Żydami. [Tata w tym czasie] był już ojcem pięciorga dzieci.
Ojciec Teresy nazywał się Fajraizen. Bardzo prosił o... o zaopiek... o pomoc. Bardzo prosił. Ojciec uległ. Nie mógł odmówić zrozpaczonemu ojcu. Wziął dziecko na rower i tą dziewczynkę, Apolonię przywiózł do rodziny, do Zemborzyc. Dla mamy mojej to była straszna niespodzianka. Jak się dowiedziała, że to dziecko żydowskie, była zatrwożona, przerażona.
Muszę zaznaczyć, bo jestem wiekowa i z perspektywy czasu mogę swoich rodziców ocenić, że byli bardzo dobrzy i wrażliwi. Wrażliwi na krzywdę innych ludzi, a dzieci w szczególności. Więc mama uległa i rzeczywiście zaakceptowała, przyjęła to dziecko, ubrała, bo ona nic nie miała. Absolutnie nic. Decyzja nastąpiła w ciągu kilku minut. A jak sobie przypominam, rodzina Fajraizenów miała już zgłosić się do getta, w ciągu kilkunastu czy kilkudziesięciu minut. Natychmiast. Więc to była sprawa niezmiernie pilna.
[Dziewczynka] została przywieziona, nakarmiona, zaakceptowana przez mamę. [Mama] pogodziła się z sytuacją, że to na kilka dni. Tymczasem okazało się, że rodzina dziewczynki za kilka dni podobno została wywieziona... Zgłosili się czy zabrali ich. Tego już dokładnie nie wiem. W każdym razie po kilku dniach kontakt został stracony. Zginęli. Rozstrzelani. Dla nas, dla rodziców to była niesamowita sytuacja. Co zrobić? Przecież ona nie wróci do rodziców. Trzeba było zorganizować dom i pogodzić się z sytuacją, że dziewczynka zostanie u nas. I została.
Ja, moje rodzeństwo było starsze, ale nam też groziło wielkie niebezpieczeństwo. [Razem] organizowaliśmy zabezpieczenie nie tylko dla Teresy, ale i dla dzieci, dla nas.
Brat mój był w organizacji tajnej, podziemnej, w AK. Czuwał nad bezpieczeństwem rodziny, nad bezpieczeństwem Zemborzyc w ogóle. Dawał nam znać, kiedy trzeba. Nie zawsze to się sprawdzało. Ale zawsze trzeba było być bardzo ostrożnym. Uciekaliśmy do skrytki w ogrodzie, w chaszczach, w podziemia po bardzo starym, osiemnastowiecznym chyba kościele, albo do lasu przez rzekę. Jeżeli była płytka, można było przejść bez zagrożenia, że się człowiek utopi.
W domu zostawała tylko mama. Oczywiście dużo razy penetrowali nasz dom Niemcy. Dużo razy. Ale myślę, że Niemcy nie wiedzieli o Teresie, bo ona się nie pokazywała na zewnątrz. Nie wychodziła dalej poza dom i ogród. Domyślamy się, że szukali brata albo ojca. Złościli się, przeklinali, nawet karabinem wywalali garnki ze złości, że nie zastali nikogo, tylko jedną starszą kobietę, naszą mamę.
Zemborzyce są wsią bardzo rozrzuconą. Kilka wsi nosi nazwę Zemborzyce. U zaprzyjaźnionego rodzicom gospodarza w stodole przenocowaliśmy cztery, pięć nocy, kiedy były głosy, że niebezpieczeństwo, że Niemcy coś szykują.
Jaką była dziewczynką? Przede wszystkim była śliczną dziewczyną, bardzo urodziwą. Miała ciemne włosy, falujące. Była bardzo taktowna, bardzo wrażliwa. Opowiadała, że już jak się Niemcy trzęśli, jak już robili tutaj porządek z ludźmi w ogóle, a z Żydami w szczególe, to często przechowywana była w lochach. Od Koziej podobno pod całym Starym Miastem są lochy, labirynty. Rodzice chronili ją bardziej niż chłopaka, bo chłopak dawał sobie radę.
Traciła wzrok. Była krótkowzroczna. Myślę, że od przebywania w ciągłej ciemności. Uczyła się szybko. Była niesamowitą przylepką. Mamusia była chorowita, bo była otyła. Kręgosłup miała chory. Jak wychodziła po wodę, to [Teresa] już słyszała, wyskoczyła i mamie pomogła, wyręczała. Bardzo była wrażliwa. Nie kłóciła się nigdy, nawet wtedy, kiedy słyszała: „A Teresa to nie może? Tylko nas mama goni do jakichś robót.” [Zawsze wtedy] mówiła: „Ale ja mogę pomóc.”
Gdyby ona dostała się do jakichś ludzi. Wiemy, że Żydzi płacili straszne pieniądze, żeby swoje dziecko czy siebie uratować. Tutaj o tym mowy nie było. W ogóle to nie wchodziło w grę. Jakiekolwiek korzyści ze strony rodziców. Nie wiem, dlaczego o tym mówię. Poza tym po pierwsze ona miała być tylko kilka dni, po drugie, jej rodzice zginęli. Właśnie dlatego, że straciła rodziców, otoczyliśmy ją specjalną opieką. Już nie miała gdzie wrócić, bo ojciec... rodzice... nikt nie wierzył w taką straszną katastrofę, jaka się działa. Nikt nie wierzył.
Bo rozum ludzki nie jest w stanie wyobrazić sobie, że człowiek mógł stworzyć takie piekło. Więc wszyscy wierzyli, że to kilka dni i sprawa się wyjaśni. Niemcy także obiecywali najrozmaitsze rzeczy. Masz się zgłosić, zarejestrować się w urzędzie. „Dla porządku. Żeby wam pracę dać. Żeby w czasie wojny zaplanować wyżywienie dla ludności.” Takimi kategoriami ludzi mamili.
Wiedziała tylko rodzina, nikt więcej. Nikt nie mógł wiedzieć [że Teresa jest Żydówką]. Nikomu, ale to nikomu [nie wolno było powiedzieć], nawet [dalszej] rodzinie, powiedzmy ciotce, wujkowi. Może dzięki temu jakoś bez specjalnych ataków przetrwała. Później, po wyzwoleniu, już wiedzieli. Jak już nie było okresu, że człowiek straci życie, że niebezpieczeństwo dla całej rodziny. Najbliżsi sąsiedzi wiedzieli już wtedy.
Niewiele opowiadała. [Czasem] o wzajemnych relacjach w rodzinie, o świętach. Z [jej opowieści] wynikało, że rodzina była bardzo dobrze ułożona, kochająca swoje dzieci i siebie wzajemnie. Że w tej rodzinie był spokój, atmosfera miłości. Tak to wyglądało z opowiadania Teresy. Było nam żal, że ona w zasadzie tego wszystkiego była pozbawiona. Była świadoma, że jest obcym dzieckiem przygarniętym przez obcą rodzinę. Z tego powodu na pewno nie najlepiej się czuła.
Nie wiem, jak nazywał się brat [ani] jak nazywali się [jej] rodzice. Nazwisko Fajraizen.
Opowiadała o macy, co dla mnie... Muszę powiedzieć, że wśród durnowatych dzieci funkcjonowała informacja, fama, że maca musi być z krwi katolickiej... człowieka katolickiego. Atakowaliśmy ją: „Teresa, powiedz, przecież tak ludzie mówią, czy to tak było?” Ona śmiała się: „Słuchajcie, przecież to są bzdury. Straszliwe, wrogie, nieprzyjemne plotki. Tak nie było”. A jak maca wyglądała, to już później nam wyjaśniła. Wyleczyłam się z takich bezsensownych informacji.
Ona nie stosowała się do tego, że to jest koszerne. Jadła wszystko, co jej smakowało. Była Wielkanoc, to siadała normalnie do stołu i wszystko jadła. Wigilia. U nas łamanie opłatkiem. „Teresa, to jest chleb, wiesz, taka wasza maca.” W święta do kościoła oczywiście nie chodziła. Nikt jej nie wysyłał, żeby... nie była ośrodkiem zainteresowania, że to dziecko jest jakieś, czyjeś, czarne, główka... w falach kręconych, więc… Zostawała w domu, czytała. Telewizji nie było, ale radio było. Szydełkowała. [A jak ksiądz przychodził po kolędzie] wtedy była usuwana, żeby nie interesowała... żeby nie było rozmowy, nie było dociekania.
Folksdojcz
W Zembrzycach był także folksdojcz. Mieszkał niedaleko nas. K. Miał dwóch synów. Jeden był w żandarmerii niemieckiej, drugi, młodszy, chodził do szkoły Hitlerjugend. Ojciec, zresztą matka chyba też, bardzo wiernie służył Niemcom. Naszego progu nigdy nie przestąpił, ale interesował się ludźmi. Podobno robił listę do aresztowań. Bo aresztowania w Zemborzycach były straszliwe. Wszyscy się go bali. Bardzo dużo zła narobił. Później został stracony przez jakieś ugrupowania konspiracyjne.
W dniu najazdu Niemców stracona została trzyosobowa rodzina pochodzenia żydowskiego. Blisko nas mieszkali. Zginął ojciec i dwóch synów. Na ulicy zostawili... Koleżanka, która pracowała ze mną w sklepie w Zemborzycach mówiła: „Jak szłam do sklepu w południe, to te ciała jeszcze drgały”.
Wyzwolenie
Wyzwolenie przyszło jak zbawienie, [nadzieja], że już będzie spokój, że będzie normalnie. Tymczasem po dwóch latach wyzwolenia... Oczywiście, Teresa sprawiała rodzicom kłopot o tyle, że nie miała dokumentów. Trzeba było przecież przygotować dziewczynę do szkoły. Ojciec poczynił starania. Na jakim etapie były, tego nie wiem.
Teresa chodziła do szkoły podstawowej. Później miała nawet przyjaciółki. W tak małym środowisku ludzie mają do siebie zaufanie i znają się, więc Teresa chodziła jako wolny słuchacz. Bo jeszcze nie miała żadnych dokumentów. A ojciec ciągle obiecywał i miał nadzieję, że te dokumenty będą... [Mówiliśmy], że to jest rodzina ze wschodu. Tam spalone, zniszczone, trzeba szukać świadków, może gdzieś w archiwum... Liczył na zwłokę.
[Tuż po wyzwoleniu] brak dokumentów nie był dla nikogo niepokojem. To było uzasadnione. 80% [ludzi] nie miało dokumentów. [Poza tym] szkoła była niezorganizowana, [dzieci uczyły się] po chłopskich chałupach.
Pewnego dnia przez ogród widzimy - idą milicja z opaskami biało-czerwonymi i dwóch cywilnych. W sumie pięć osób. Idą prosto do nas. Rodzice świadomi byli niebezpieczeństwa. [Wiedzieli], że mogą po Teresę przyjść - były obwieszczenia, że kto wie o dziecku żydowskim, należy zgłaszać. Jeszcze jakieś nagrody obiecywali w tych obwieszczeniach. Rodzice uważali, że to ich nie dotyczy, że dziecka nie oddadzą, że nagrody żadnej nie potrzebują, mowy nie ma, żeby Teresę mogli zabrać.
Tymczasem oni weszli do domu, zapytali... sprawdzili nazwisko. Teresa jakby czuła... chciała... wzięła wiadro i niby po wodę. Zagrodził drogę: „Proszę teraz nie wychodzić.” To już wiadomo było, że coś będzie bardzo, bardzo niedobrego. Wyjaśnili, że Teresa to dziecko żydowskie, „zostało przez was uratowane, to się chwali, ale poniesie pan dużą karę, że dziecka nie zgłosił.” „Jaką karę? Za co karę?”
„Póki co, dziecko zabieramy. Komitet Żydowski robi porządek z rozproszonymi dziećmi, które pozostały.” Teresa strasznie rozpaczała. Rzuciła się rodzicom, ojcu szczególnie - cała rozmowa była z ojcem - na szyję: „Ratujcie mnie! Bardzo proszę, ratujcie mnie!” Ojciec też płakał. Ale nie było mowy... nie było mowy. „Ubieraj się dziecko. Jedziesz z nami. Jedziesz do domu dziecka. Później poszukamy, odszukamy i twoją rodzinę.”
Teresa nic o żadnej rodzinie nie wiedziała. Nie było żadnej rodziny. Ojciec prosił, żeby pozwolili odprowadzić ją, odwieźć. Pozwolili. W Radomiu był pierwszy punkt zborny. Pojechał z nią, oczywiście pod eskortą, do Radomia. Tam w budynku przyszkolnym była już spora grupa, kilkanaścioro, może kilkadziesięcioro dzieci. Z ojcem kazali się pożegnać. Nie pozwolili już dalej ani dłużej. W wielkim szoku Teresa została w Radomiu.
W 1947 roku wyjechałam do Wrocławia, do męża. Jeszcze nie był wtedy mężem. Studiował na Politechnice. Był pionierem. Pierwszy odgruzowywał razem ze studentami, organizował i tworzył Politechnikę. Ja pracowałam wtedy w Domu Książki, w księgarni. Dopiero jak się urodziło pierwsze dziecko, mąż już studia skończył, wróciłam do Lublina, na swoje śmieci. I od tamtej pory już jestem tutaj. To był 1951 rok.
Już Teresy nie widziałam. Tylko z opowiadania i później z korespondencji, bo ona do mnie pisała najczęściej. Może dlatego, że ja jej odpisywałam. Może dlatego też, że byłyśmy najbardziej zaprzyjaźnione. Najbardziej śmy się rozumiały... Najlepszymi koleżankami byłyśmy.
Korespondencja
Odezwała się po kilku latach dopiero. Było tak, jakby ktoś z domu odszedł na zawsze - żadnych informacji, nic. Ubył członek rodziny bardzo akceptowany. Czasami buntowaliśmy się. Mamusia polecała [coś zrobić], a [my] mówiliśmy: „A Teresa?” „Nie Teresa, tylko ty masz zrobić.” Wszyscy uważaliśmy, że ona jest faworyzowana.
Pierwszy list przyszedł z Francji, z Paryża. Bardzo lakoniczny. Że jest w obozie przejściowym, podobno do Palestyny, że z całej Europy przywożą dzieci, że jest bardzo dobrze, że są rozrywki, że odżywiają dobrze. W każdym razie, żadnej krzywdy. Smutny o tyle, że wyrwana została z domu i tęskni, i nie wie, co ją czeka. Więcej nie było żadnych listów.
Dopiero ze Stanów Zjednoczonych. Też lakoniczny, niewyjaśniający specjalnie jej losu. Wiemy, że to dlatego, że te listy nie dochodziły do nas [bezpośrednio]. To były czasy, kiedy ktoś, kto miał kogokolwiek na Zachodzie, czy nawet pomyślał, że chciałby pojechać na Zachód, był bardzo represjonowany. Listy były kontrolowane, rozklejane.
W rezultacie nie mieliśmy częstych kontaktów z Teresą. Pisała... że ciągle się uczy, że... mieszka, że płaci... za czynsz, że wyszła za mąż za Amerykanina, że jest chora, że chciałaby skończyć studia, być kosmetyczką, chciałaby zdążyć skończyć studia przed śmiercią, bo ma raka.
Po długiej przerwie przyszedł list. Napisał jej mąż, że Teresa zmarła, a on spełnia jej wolę - informuje nas. Ponieważ [kiedy] opowiadała o swojej rodzinie, to właśnie o nas. [Wiedział], że w razie, jakby [coś się stało], ma powiadomić jedyną rodzinę, która jest w Polsce. I on to czyni. Moja córka napisała... Umieściła w liście wyrazy współczucia z powodu zgonu Teresy i poprosiła, że jeżeli będzie uważał za słuszne, żeby napisał coś więcej o Teresie, jak przebiegała choroba, jak przebiegała jej nauka, co osiągnęła. Ale on nie napisał.
[Wiem, że] starała się o jakieś odszkodowanie, o jakieś środki od władz chyba amerykańskich. Ale musiała udowodnić, że jest Żydówką. Prosiła nas o zaświadczenie. Zaświadczenie poświadczone przez notariusza wysłał mój mąż jako świadek. Znał ją doskonale.
Medal
Był okres, że się na ten temat mówiło. Ktoś w telewizji opowiadał, jak to na strychu... Wielki bohater. A cóż to za bohaterstwo? A cóż to takiego? [Postanowiliśmy, że] napiszemy, że nasi rodzice też ukrywali dziecko żydowskie. Nie my, nie ja, tylko moi rodzice. Dlaczego oni cierpieli... to wszystko z serca robili. Robili nie dlatego, że myśleli o jakichś korzyściach, bo korzyści nie było żadnych. Robili to z własnych przekonań, bo to jest dziecko. To tak, jakby z naszym dzieckiem coś się działo. Dlaczego nie powiedzieć nikomu, że moi rodzice także byli bohaterami.
A teraz przyjazdy... święta na Majdanku, papież w Auschwitz, uroczystości, publikacje. Czasami banalne, krótkotrwałe, że ktoś kromkę chleba dał. To jest bardzo dużo. U nas tych kromek chleba... Bunt wewnętrzny, że ludzie umieją to przekazać. Dlaczego ja mam nie przekazać czegoś, co mogą wykorzystać inni młodzi ludzie? Bo o tym młodzi ludzie nie wiedzą. Nie mają wyobraźni, co się działo z ich rówieśnikami. Teraz żyją konsumpcyjnie, wygodą.
I to cała historia w wielkim skrócie, bo to jest już ponad sześćdziesiąt lat, a każdy dzień miał właściwie swoją historię.
Relacja pochodzi ze zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie; została zarejestrowana w ramach projektu "Światła w ciemności - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata".