Żydek Zofia, moje urodzenie to 1936 rok, 5 lipiec. Mieszkam w Uniszowicach pod Lublinem.
Rodzina
Gospodarstwo rolne mieliśmy nie duże, nie małe. Późnej jak mama została wdową, to było jej ciężko. My małe, mama młoda, mama było dużo młodsza od ojca - 15 lat i jeszcze dziecko w drodze, trzecie. Pamiętam, że ludzie mieli problemy z młodzieżą wtedy, bo Niemcy zabierali na roboty. Wiem z opowieści mamy, że najemcy zabierali na roboty młodzież, do Niemiec wywozili.
Mama była plantatorką tytoniu. Niemcy mieli nad tym nadzór. Mama miała prawo dostać ileś tam młodzieży - oni mogli się zarejestrować, że pracują u mamy przy tytoniu. Późnej mama miała kłopot, bo wszyscy chcieli. To chroniło od wywózki.
Wojna
Zapamiętałam wojnę, bo przecież miałam 3 lata. Szły samoloty, była trwoga między ludźmi, mama ubierała nas w zielone ubrania, mnie w zieloną, przezroczystą sukienkę, dokładnie pamiętam, a brata (Janek mój brat się nazywał) ubierała w zielone ubranko i mówiła: „Jak nalecą samoloty, to kładźcie się i uciekajcie w kartofle.” Strzelali z samolotów do ludzi. Czułam, że się źle dzieje, bo trzeba uciekać, trzeba się chować. Przedtem tego nie było.
Później mój brat umarł na dyfteryt. To była jesień 1940 roku. Za późno zawieźli go do szpitala. I umarł. Ja też zachorowałam i mnie też zawieźli... Pamiętam dokładnie, że w ogóle nie płakałam o tego brata. Nie wiedziałam, co się stało. Rodzice płakali i pojechali, żeby jego zabrać jako trupa, a mnie zostawili w szpitalu. Poleżałam tam trochę. Nie umarłam oczywiście.
Po nowym roku zaraz urodziła się moja siostra Helena, co jeszcze ją mam. To już był 1941. Jeszcze tata pożył do 1942, w październiku umarł. Dla mamy to była straszna tragedia.
[To były] ciężkie lata, dla mamy tym bardziej, że była dzieckiem urodzonym w mieście. Została osierocona, jak miała półtora roku. Takie to były czasy. Ojciec mamy podobno był bogaty. W Lublinie miał jakąś wytwórnię obuwia i sklepy. Dobrze się mu powodziło. Jak pierwsza żona umarła, bardzo młoda i bardzo ładna, ożenił się [ponownie], a ta druga kazała usunąć dzieci. Została oddana na wieś na służbę. Najpierw gęsi, później krowy musiała paść. Dla dziecka miastowego to była tragedia.
Mama, jak o tym opowiadała, płakała. Być może później dlatego chciała komuś pomóc w nieszczęściu. Rozumiała, co to strach i cierpienie.
Żydzi
Cawel oni się nazywali. Nie pamiętam [imion], tylko wiem, że Moniuś. Moniek, Moniuś się na niego wołało. A ich oboje to nie wiem, jak się nazywali.
Nie miałam powiedziane, że oni się ukrywają. Miałam powiedziane: „Zaniesiesz tam koszyczek. Tam pani otworzy i zabierze od ciebie, a ty nie będziesz wchodziła.”
Szłam z kilometr, przez łąkę, przez rzekę, później wąwóz był, górzysty teren.
Był tam piesek uwiązany mały. I kiedy ten piesek zaszczekał, ta pani Żydówka uchylała okienko.
Pół szałasu było wkopane w ziemię, a przednia ściana [miała] drzwi i małe okienko. Przedtem mieszkała tam babcia Jakubowa, [która] później stamtąd się wyniosła do PGR- u, obok Motycza - tam dostała pracę przy dojeniu krów. Być może ona ustąpiła, żeby odstąpić to Żydom. Ale jak się skomunikowała, żeby oni się tam ukrywali, nie wiem. W tym mieszkaniu to my byliśmy z mamą może raz, może dwa. Już oni byli.
Dlatego pamiętam, że Moniuś... Przecież inaczej bym go nie poznała. On miał kręcone czarne włosy i był fajny. Bawił się ze mną, a oni rozmawiali. On [Moniuś] może był wtajemniczony, dlaczego tam siedzą. Na pewno. Ale jak dziecko się zachowywał, wesoły. Ona chciała żeby dziecko nie przeżywało jak oni. Ale jakby ich chcieli wybić, to przecież wszystkich by wybili.
Blisko nie było [sąsiadów]. Ale to nie znaczy, że nie wiedzieli. Jakiś kontakt na pewno utrzymywali, co się dzieje na świecie. Przecież jak przyszło później wyzwolenie, wiedzieli.
Nie wiem, czy ktoś [im jeszcze] pomagał.
Ziemianka
[Ziemianka] miała okno jedno do przodu i przy tym oknie były drzwi zaraz, i przy tych drzwiach był uwiązany piesek. Nie było żadnej sieni. Taka jamóra. Był jeszcze wyciąg do palenia, komin jakiś. To była jedna izba, nieduża.
Później, jak już byłam dorosła, mama opowiadała, że na ścianie w tym mieszkaniu stała szafa od garnków, zniszczona. Za szafą mieli wykopaną w ziemi jamę. Jak piesek dawał znać, albo noc jak była, nagonka, oni do tej jamy schodzili, co by ich tam nikt nie wykrył. Za szafę nigdy nie zaglądałam.
Babcia Jakubowa im to odstąpiła. Inaczej by nie przeżyli. Mama mówiła, że jak oni wyszli stamtąd, to tej babci wynagrodzili. Ona później od razu poszła do miasta ze wsi. Mieszkanie w mieście z córką [miała]. Dobrze się im powodziło. Już nie doiła krów. Na pewno coś jej tam dali.
Pani [wyglądała] i jak się okazywało, że to ja idę, że piesek na mnie szczeka, to otwierała drzwi i zabierała od mnie koszyk. Chwilę zaczekałam, ona wyjęła [jedzenie] i oddawała mi koszyk, a ja szłam do domu. Mówiła, żebym nigdzie się nie zatrzymywała.
Z mamą tam byłam. Wieczór. Żeśmy szli z mamą po tej samej ścieżce w wąwozie. Nie chciał się nikt narażać. Jakby wybili to wszystkich. A Majdanek to by czekał [na] moją mamę, jakby mnie złapali. Albo by mnie ubili. To było bardzo niebezpieczne, co mama robiła - małe dziecko posłała, [sama] się narażała.
Jedzenie nosiło się często. Mleko, jajka, chleb mama piekła, razowy. Była specjalistką. Chleb jej tak wyrastał, że nieraz były problemy wyjąć [go] przez drzwiczki. A ja musiałam taszczyć ten chleb - nieraz ważył 7 kilo. Do tego jeszcze mleko i mąkę, może w małych ilościach, ale nosiłam, i słoninę. Często chodziłam. A jaką mama wybierała porę, już też nie pamiętam. Raczej rano.
Długo, sporo [chodziłam]. Do samego wyzwolenia, do 9 maja.
To miejsce... Ja je mogę w nocy o północy pokazać. Ale budynku już tam nie ma. Syn babci Jakubowej rozebrał, jak babcia przeniosła się do Lublina.
Mama powiedziała, że teraz do Moniusia jedziemy do Lublina, bo on już tu nie mieszka. I pojechaliśmy wozem. Do miasta przyjechaliśmy, żeby mi [ojciec Moniusia] wziął miarę na pantofelki. To była cała moja zapłata za noszenie jedzenia.
Szłam do komunii pierwszej. Wtedy na wsi bida taka była, że dzieci, moi rówieśnicy, szli boso. Mama mówiła, że idę też do komunii, że musi mi kupić pantofelki. Były bordowe i ładnie zapinane na paseczek, eleganckie, ze skóry gimzy. Długo je miałam. Później jeszcze siostra nosiła.
Jak myśmy już po wyzwoleniu przyjechali do Lublina, to ta pani Żydówka się bardzo cieszyła. Była już ładnie ubrana, miała włosy rozpuszczone, kręcone. I tak się cieszyła, wprost była w siódmym niebie i poleciała... To było moją najlepszą zapłatą - poleciała gdzieś na miasto i przyniosła cały półmisek lodów. Dla mnie te lody były [naj]więcej warte. Mówiła, że jeszcze może raz się spotkamy, żeby mama jeszcze raz... „bo już wyjeżdżamy do Palestyny.”
Pamiętam duży pokój z paroma oknami i pracownię, gdzie ten pan klepał buty. Był szewcem. Tam było elegancko. Mieszkanie znajdowało się gdzieś [niedaleko] Ogrodu Saskiego. Może [na ulicy] Wieniawskiej. Dziecko mało było ze wsi brane. To wyjątek, że wzięli do miasta. To trudno się zorientować.
I pamiętam tą uradowaną panią. Najbardziej to, że ona była inna jak w tej ziemiance. I był Moniuś. On był całym ich życiem. Oni może chcieli się zachować przy życiu ze względu na to dziecko. Przecież było tak, że Żydzi oddawali dziecko, bo wiedzieli, że zginą. Chcieli, żeby dziecko przeżyło. Znałam taką opowieść, że oddali dziecko, bo wiedzieli, że za chwilę zginą. W Uniszowicach. Ukrywali się. Rodziny były, co płatne, tzn. oni dużo płacili, złotem. Mój mąż opowiadał, od swojego ojca wiedział, że obiecali im przetrzymanie, oni dali im grube pieniądze, a [tamci] później zdradzili. Naród jest taki. Jak jest spokój, jak wojny nie ma, to jest jeszcze jako tako. Jakby jakieś poruszenie, to nie ma granic chytrość. Każdy przecież łasy na takie zarobki.
Ta pani to była jak nie ta sama osoba [co podczas wojny]. Może musiała się upodobnić do życia na wsi w razie czego. Choć ona nie wychodziła, ale w razie jakby tam ktoś nietypowy zapukał i wszedł, ona nie mogła wyglądać jak Żydówka, ale w chustce, włosy ukryte. On [mąż], mniej jego pamiętam. A Moniuś też kręcone wałeczki. Na niego to było tylko spojrzeć - nikt by się nie pomylił, że to Żydek. Jednego jego mieli. Może później, jak wyjechali, mieli jeszcze dzieci. Cieszyła się, że jadą, że wyjeżdżają, że przeżyli.
Mama umarła jak miałam 22 lata.
Nie było kontaktów z nimi po wojnie.
Relacja pochodzi ze zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie; została zarejestrowana w ramach projektu "Światła w ciemności - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata".