Sprawiedliwi
Stefania Wójcik jest córką Kazimierza i Marianny Sadlaków, a wnuczką Jana i Marii Wronów - uhonorowanych Medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata” za pomoc Żydówce, która uciekła z getta w Chełmie.
Stefania Wójcik opowiada, jak jej dziadkowie i rodzice udzielili w czasie wojny schronienia Żydówce we wsi Siennica Nadolna. Nazwali ją Janinka. Pochodziła z Chełma. Po ucieczce z tamtejszego getta trafiła do Siennicy Nadolnej do państwa Wronów. Janinka przebywała tam niespełna miesiąc, po czym zabrali ją do siebie państwo Sadlakowie- rodzice pani Stefanii. Po wojnie Janinka wyjechała do Izreala, a obecnie mieszka w Niemczech. Pani Stefania opowiadała też o medalu przyznanym jej rodzicom i dziadkom.
Ukrywana
(Opowiada Pani Stefania Wójcik):
Żydowska dziewczynka
Ona wydostała się z obozu w Chełmie, a może z Borku, bo tam przy ulicy Rejowieckiej był obóz dla Żydów, gdzie była z matką i siostrami – nie wiem z iloma siostrami. Jej ojciec chciał się przedostać do Związku Radzieckiego i zginął.
I ona szukała pomocy – może u swoich sąsiadów. Nie wiem, bo ja to wszystko znam tylko z opowiadań. W każdym bądź razie, ten ktoś, do kogo ona się zgłosiła, powiedział, żeby szła w stronę Krasnegostawu, na wieś, do Siennicy. Tam mieszka Wrona- taki pan uczciwy bardzo, na pewno jej nie wygoni, tylko pomoże.
I ona szła, dziecko – ile ona mogła mieć lat? - dziesięć, dziewięć? W każdym razie ona szła na piechotę do tej wsi i dotarła do mojego dziadka.
Chowała się. Najlepiej jak był las, to jej nie było widać. Nie wiem, jaka to była pora, ale ona doszła. Tamten człowiek jej powiedział: „Jak miniesz Rejowiec, będzie góra, potem Krupe, Kasjan i w Kasjanie pytaj o Siennicę Nadolną; w Siennicy każdy ci już powie, gdzie mieszkają Wrony.”
Dziadek się nie pytał. Nikt się nie pytał.
Janinka
Wszyscy od razu wiedzieli, że to jest Żydówka, małe dziecko. Dziadek jej nie wygonił. Od razu jej dali inne imię – bo ona się nazywała Michael [zapis fonetyczny; prawdziwe imię – Michalina Abramowicz - red.], a od dzisiaj się nazywa Janinka, tak od dzisiaj się każdy będzie zwracał. Ona do dziś w listach podpisuje się Janinka, a przecież ona nie ma Janinka. Ją po prostu nazywali tak, żeby wszyscy myśleli, że to ktoś z rodziny.
Historia ukrywania
To była wojna, ale ludzie na wsi żyli normalnie. Nie to co w mieście. Wieś ta pozbawiana była tragedii, jak niektóre wsie przeszły. Także tam się normalnie żyło.
No i była u dziadka. Ale tam dużo ludzi przyjeżdżało. Dziadek miał karpie, stawy, dorosłych synów. Jakaś partyzantka, spotkania. To znów obcy z miasta przychodzili po karpie. I tak zaczęli się interesować, mówić: „Kto to jest? Żydówka, czy coś...” I wtedy dziadek powiedział, żeby szła do moich rodziców. Oni mieszkali w tej samej wsi, tylko o kilometr dalej. Tam już był spokój i ona była cały czas u nas.
Pobyt u państwa Sadłaków
Ja nie wiem, w którym ona roku przyszła. Mama mówiła, że była krótko u dziadka. Może miesiąc. Natychmiast ją dziadek z babcią odesłali do mojej mamy. Moja mama wtedy już była mężatką, miała osiemnaście lat, własną chatkę od dziadkowej oddaloną może z kilometr.
Z tym, że tam nikt do mamy obcy nie przychodził. Ona tam była u nas cały czas. Był brat starszy mój, o trzy lata i ja się urodziłam. I ona się mną zajmowała. Miałam takie zdjęcie, jak mnie trzyma na rękach, jako małe, może roczne dziecko. Ja urodziłam się w 1944 roku i ona była cały czas.
Ona nie była w jakiejś kryjówce cały czas, że tylko dostawała jedzenie. Ona funkcjonowała normalnie jako rodzina, jako siostra mojej mamy. Bo moja mama była czarna i ona była ciemna.
Sytuacje zagrożenia
Były kryjówki na stawach, w trzcinach robione takie pomosty. Ona nie raz tam siedziała. Jak była u dziadka, to częściej. Albo w komorze, na strychu. Jej nie trzeba było mówić: „Ty uciekaj!”. Ona była bardzo bystrym dzieckiem, ona czuła wszystko sama. Uciekała, chowała się, czasem brała konia.
Ona opowiadała, że nieraz mama ją budziła i ona uciekała na łąki. Wieś była bardzo malowniczo położona. Na wzgórzu były stawy. Chowała się w trzciny. Mówiła, że nawet parę razy w zimie uciekała, bo szli Niemcy, bo była jakaś akcja partyzantów. Lecieli ludzie i walili w ścianę: „Niemcy jadą, Niemcy jadą.” I kto tam coś miał, to uciekał. Ona nieraz chowała się gdzieś na łąkach albo w trzcinach.
Raz jacyś ze wsi się napili i zaczęli gadać, że u Wronów Żydówka jest. „U Wronów - mówią - była, a teraz poszła do Manci.” Moją mamę nazywali „Mancia”. „I jest tam dalej.” Ktoś się zaczął przysłuchiwać. Przecież to był wielki strach. Zaraz mamie ktoś powiedział i znów ją gdzieś na tydzień schowali. A temu kto gadał, partyzanci wypruli flaki. Ona po tygodniu przyszła. Uspokoiło się.
Po wojnie
Wyjazd do Izraela
Nie wiem, w którym roku zbierali tych Żydów. Mama mówiła, żeby ona nie wyjeżdżała. Nie miała nikogo. Odkąd uciekła z obozu, nie widziała więcej ani matki, ani sióstr. „Zostań, ty jesteś sama, gdzie ty pojedziesz? Co będziesz robiła? Gdzie wy coś znajdziecie? Przecież tutaj żyłaś cały czas”. Mama była przeciwna. Mówiła: „Będziesz z nami i nie zginiesz. Do szkoły pójdziesz”. Ale jakoś tak chciała do swoich widocznie.
Mamy najstarszy brat namówił ją. Może i ona chciała, może myślała, że kogoś spotka swojego. W każdym razie, wziął ją wujo, mamy brat najstarszy, i gdzieś ją zawiózł. Nie wiem, gdzie oni tam się zbierali. I ona pojechała do Izraela. Płynęła na statku. Nigdzie ich nie chcieli przyjąć. I od razu była w wojsku. Na tym statku podobno była w wojsku. Ciężko jej było. Tam bieda była na pewno.
Ona przeżyła młodzieńczą, podlotkową miłość u nas do sąsiada. Jej ciężko było wyjeżdżać. Może ona miała już 14 lat. Ciężko jej było. Ona sama była przecież.
Kontakty
Pisała do nas cały czas. Ona nam nigdy nic nie pomogła, broń Boże. Bo ona była sama biedna. Jak wyszła za mąż to owszem, on był jubilerem, jeździła po świecie, ale to było krótkie małżeństwo.
Pielęgniarską szkołę skończyła i właśnie wtedy ktoś ją polecił pewnemu panu. Ona się nie zakochała. Wyszła za mąż za starszego mężczyznę. Był rok 1959. Miała syna jednego chłopca, Emanuel. Ona nie miała lekkiego życia.
Ona do nas pisze cały czas. Nikt tam u niej nie był, chociaż ona zapraszała, żebym przyjechała. Bardzo zżyta była z mamą, bardzo. Ona zawsze do nas pisała. Zawsze. Po polsku oczywiście. Po polsku i podpisuje się „Janinka”, tak jak była nazywana przez mojego dziadka.
Odwiedziny
Później ona nas odwiedziła w 1972 roku. Samolotem przyjechała i ja po nią wyjechałam z mężem, mama została z moimi dziećmi. Poznałam ją od razu, ze zdjęcia.
Była u mamy. Mama mieszkała na ulicy Hrubieszowskiej. Ona była dość długo, do dwóch miesięcy. Ciągle nam dziękowała, że żyje tylko dzięki nam. Dlatego, że dziadek jej nie wygonił. Jakby ją wygonił przecież, to by nie była i u mojej mamy. No i tyle.
Jej rodzice przed wojną nie byli bogatymi ludźmi. Dlaczego? Ona pokazała nam, gdzie mieszkała. Na Lubelskiej, po prawej stronie przed parkiem w jednym z tych niskich drewnianych domów. Ona nawet tam poszła. Nie była mile przyjęta. Także to nie była jakaś kamienica, absolutnie.
Pojechała też z nami na wieś, do Siennicy i zastała tam wszystkich żyjących, tych, z którymi była - dziadka, moją mamę, mamy rodzeństwo. Mówiła, że ona poznaje drzewa, które mijała, jak szła do dziadka.
Zawieźliśmy ją też do Sobiboru i na Majdanek, i do Krakowa. Szukała nazwisk. Wszędzie czytała nazwiska. Ale nigdzie nie znalazła swoich śladów. Ona jedna z tej rodziny ocalała.
Medal
Myśmy w ogóle o tym nic nie wiedzieli. Ona nic nie pisała, że się o coś stara. Dostałam telefon. Rodzice już nie żyli. Ona pisała do nas listy, ale w nich nie pisała, że się stara o jakiś medal dla moich rodziców. Absolutnie. W 1994 roku na zamku w Lublinie odebrałam medal za mamę i za dziadków.
Relacja pochodzi ze zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie; została zarejestrowana w ramach projektu "Światła w ciemności - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata".