Rodzina Maciejewskich

powiększ mapę

Audio

3 audio

Relacja Jana Maciejewskiego

Ratujący

Jan Maciejwski, syn Adolfa Maciejewskiego, opowiada, jak jego dziadek, Wincenty Maciejewski, i stryj Czesław pomagali dwóm chłopcom o nazwisku Seidman, których ukrywali przez około 2 lata.

Po wojnie jeden z nich przez jakiś czas mieszkał w miejscowości Polichna, potem wyjechał do Austrii. Nie kontaktował się z Maciejwskimi. Drugi został zamordowany w drodze do Janowa Lubelskiego.

Dziadek Jana Maciewskiego pomógł także w znalezieniu kryjówki w Zarajcu grupie 12 Żydów z Polichny oraz Żydowi „Olejarzowi”, który uciekł z getta w Kraśniku.

Po wojnie ojciec Jana Maciejewskiego dostał mieszkanie w Kraśniku, gdzie do 1949 roku mieszkał razem z 12 Żydami uratowanymi w Zarajcu i Popielarni. Potem wyemigrowali do Izraela, USA i Argentyny. Część z nich utrzymuje kontakt z Janem Maciejewskim.

Rodzina Maciejewskich nie została odznaczona medalem "Sprawiedliwi wśród narodów Świata".

Ukrywani

Ci dwaj panowie Seidmanowie [bracia] , J. i D., nie wiem, jakie ich imiona były, zgłosili się do dziadka. Dziadek mój, Wincenty Maciejewski, przed wojną był działaczem Komunistycznej Partii Polski. Miał wyrobiony prestiż, zaufanie wśród społeczeństwa. Z nim się ludzie liczyli w okolicach Polichny. I do niego z różnymi poradami przychodzili.

Dziadek służył 17 lat u cara. Był na wojnie japońskiej, chińskiej. Do niego każdy ze wszystkim szedł. Miał młyn, wiatrak. On lubił pomóc. Właśnie do niego zostali skierowani. Ale w jaki sposób, nie wiem. Ci dwaj Żydzi zostali ulokowani u mojego dziadka w mieszkaniu. Siedzieli około dwóch lat. Kilka dni temu rozmawiałem ze stryjenką, potwierdziła - około dwóch lat. 

Znajomi? Raczej nie. Oni pochodzili z Potoka. To jest jedna parafia. Parafia była duża. Rodzice mieszkali na początku. Odległość była pięciu kilometrów. Potok to jest kolonia. Także oni nie byli znajomi. Bo ta dwunastka w Zarajcu, to znajomi byli.

Historia ukrywania

Kryjówka u Maciejewskich
Obaj [Seidmanowie] przebywali u dziadka dwa lata. To nie było ścisłe przebywanie, że siedzieli tylko w dziurze, nie. Oni chodzili wieczorami, przychodzili. W jeden dzień poszedł, na drugi dzień przyszedł. W zimie częściej siedzieli.

Najwięcej opiekowały się nimi dzieci - stryj Czesław, mój ojciec i siostra Janina. Ona dostarczała jedzenie. I tak przeżyli całą wojnę.

Do nich przychodzili koledzy. Przychodzili, szli razem na Zarajec. „Gdzie idziecie? - stryj opowiadał. - „Idziemy tam”. - „A wy gdzie?” - „A my tu siedzimy". I tak to było.

Tu jeszcze była ich siostra. Najmłodsza. To troszkę wstydliwy temat, bo tą siostrę oni oddali... Nie wiem, czy to powiedzieć. Tłumaczyli, że ze względów higieny. Są dwie wersje - albo oddali ją do Kraśnika, albo do Zaklikowa. Stryjenka mówi, że do Zaklikowa. Ja słyszałem, że poszła do Kraśnika do getta. Bracia ją zaprowadzili. Dziadek, jak się dowiedział z ojcem moim i ze stryjem, to niesamowicie byli źli na nich.

Często siedzieli na strychu, góra była wysoka, jak to na wsi, były plewy. Jak trzeba było się załatwić, to chłop przez dziurę, szparę. A ona miała problemy. Tłumaczyli, że miała problemy. Można było ten temat całkiem inaczej zrobić. Tak się stało, jak się stało.

Pomoc innym Żydom

Żyd "Olejarz"
Był jeszcze jeden, który był dosyć blisko pod koniec wojny. Chyba przez rok, pod koniec wojny był w Kraśniku, w getcie przy bożnicy. W getcie znajdowali się Żydzi przeważnie fachowcy: krawcy, szewcy, złotnicy. Stryjek mówił, że oni dobrze zapoznali się z niektórymi Niemcami. I żyli.

Jak przyszedł rozkaz „zlikwidować wszystkich”, parę dni wcześniej część Niemców powiedziało im o tym. I nakazali, żeby, jak mogą, niech szukają sposobów ucieczki. To uciekło, nie mogę dokładanie powiedzieć, czy siedem, czy dziewięć osób tylko. Bardzo mało.

Między innymi uciekł... Nazwali go "Olejarz" - bo to był olejarz. Wysoki chłop, podrudawy. Nikt nie wie, jak się nazywał, jak miał na imię. Olejarz był gdzieś z poznańskiego. Doszedł do Polichny, pod lasem prosił o pomoc. Skierowali go do Maciejewskiego. „Oni ci mogą udzielić pomocy.” Przyszedł do nas. Poprosił o pomoc. To wiem dokładnie, bo i ojciec opowiadał, i stryjek. I dziadek go przyjął.

„Co - mówi - z tobą zrobić? Z czym ty przetrzymasz? Masz jakieś pieniądze, żeby komuś dać, żeby ktoś cię przetrzymał?” Miał 100 dolarów. Tylko tyle. Ale w całości. To trochę źle. „Za 100 dolarów czy za 50, jednakowo ktoś cię będzie trzymał. „Chłopi chcieli, albo jedzenia, albo dolarów. „Ja cię skieruję, tylko te dolary trzeba gdzieś rozmienić, żebyś dwa razy miał.”

Dziadek wysłał mojego ojca do właścicielki młyna do Polichny, żeby ona rozmieniła dolary. Pani Babiczowa- mówiło się na nią „Babiczka”- rozdarła się na niego. „Uciekaj stąd!” Nie chciała słyszeć o dolarach. „Co ty chcesz, żebym zginęła!?” Wiadomo było, jak były dolary, znaczy, że Żyd gdzieś był niedaleko. Nie chciała się wcale zgodzić. Dopiero jak wytłumaczył jej, kim jest, że go przysłał dziadek, Wincenty Maciejewski- "No, to dobrze, chodź". Rozmieniła, ale już mu nie kazała iść przez wieś tylko za wsią, przez pola.

Olejarz był na Zarajcu przechowywany. Raz za 50 dolarów 3 miesiące czy ileś, później drugi raz. Dożył do końca wojny. I odszedł. Nie przyszedł na pożegnanie. I też o nim nie wiemy, co dalej.

Żydzi na Zarajcu
Na Zarajcu to byli inni, dwunastu Żydów. Bardzo dużo czasu tam spędzili. Na Zarajcu było ścisłe grono, że jeden drugiego nie wydawał. Tam nie wolno było. Jeden drugiego wydał, jeden drugiego oskarżył, to było źle. Tam oni mieli bardzo dobrze. Nawet do tego stopnia pozwalali sobie, stryj mówił, że już chodzili po wsi. Nie bardzo się kryli. Tam siedzieli dłużej. Tak było do zakończenia wojny.

Dwanaście osób, oni rodem pochodzili z Polichny. Tam mieli mieszkanie. Mieszkanie zostało chyba zbombardowane, czy spalone, nie wiem. Byli znajomymi sprzed wojny. Utrzymywali z dziadkiem kontakt. Tak, porządne ludziska. I przyszedł czas, kiedy trzeba było im pomóc. Ale nie można było ich przetrzymać. Było ich za dużo. U nas nie było budynków gospodarczych, bo dziadek więcej przebywał poza granicami. Był tylko wiatrak. Trzeba było wynaleźć dobre, bezpieczne miejsce. Były przypadki, ktoś komuś przekazał, a tamten później wydał. Trzeba było sobie wziąć na głowę, żeby oni przeżyli. A tutaj tak nie bardzo miał kto.

Dziadek miał zaufanie wśród ludzi, dziadek i stryjek. Stryjek przed wojną już miał tokarnię w Lublinie na Lubartowskiej. Kupił u Żyda. To była ręczna tokarnia. Stryjek dużo rzeczy chłopom wyrabiał, lemiesze klepał, ostrzył, toczył. Ludzie bardzo go szanowali. Dzięki temu miał wyrobione znajomości. A tam na Zarajcu dziadek miał kolegę. Nazywał się Skrabucha. I właśnie oni się podjęli. Dłuższy czas ich utrzymywali. Dwa razy się zdarzyło, że przyszli ci gospodarze i dawali nam znać, żeby zabierać se ich gdzieś dalej, albo skombinować jedzenia. Oni sobie gdzieś tam sami kombinowali trochę. Ale to wszystko nie zabezpieczało.

Dziadek wysłał ojca i stryjka do Pastusiaka na Józefowie prosić o zboże, o worek pszenicy. Ten mu dał. Zaniesły worek pszenicy. Później ten worek dwa czy trzy dni musieli przy żniwach odrabiać. Więcej warta ta odróbka niż pszenica.
Dwa przypadki były donoszenia im jedzenia.

Na ostatnie 9 miesięcy wojny ukryli ich u mojej cioci we wsi Popielarnia, koło Potoka, blisko lasu. Chyba do dzisiaj stoi ten dom. Tam już nie bardzo kryli. Moja mama kilka razy zaszła do cioci, to mówi, widziała ich, jak drzewo rąbali, piłowali pod szopą. Dopiero jak ktoś wszedł na podwórze, jak już się ich zobaczyło, uciekali. Tam przesiedzieli do końca wojny.

Po wojnie

Po wojnie Seidmanowie odeszli. Jeden gdzieś w Polichnie, niedaleko, około kilometra od nas, wynajął mieszkanko, kącik, maszynę zdobył i szył. Zajmował się krawiectwem. Niedługo. Przez kilka miesięcy. A drugi pojechał do Janowa i tam zginął. Miał proszone, żeby nie jechał. Dziadek nie kazał: „Nie jedź nigdzie. Wszystko się uspokoi. Jest wszystko zawczas, poczekaj parę lat”- mówił. „Nie, nie, nie”. Pojechał. Dziadek, ojciec mój i stryj, mówili, że tyle się męczyli, a on pojechał i...

Ten pierwszy prawdopodobnie później wyjechał do Austrii. Tyle o nim wiemy, że wyjechał do Austrii. I nic. Żadnego kontaktu do dzisiaj z nim nie było. Nic. To tylko to zostało [zdjęcia]. Tamten zginął w Janowie. Z tą dziewczynką to samo. Nie ma kontaktu.

A tych dwunastu Żydów, którzy się ukrywali na Zarajcu, a potem w Popielarni, po wojnie przyszli do Kraśnika. Ojciec dostał mieszkanie służbowe na ulicy Gęsiej, teraz to jest ulica Ogrodowa. Dwa duże pomieszczenia żydowskie. Poprosili i przyjął ich do siebie. Jeden pokój oddał. Myśmy w jednym pomieszczeniu, a oni w drugim mieszkali. To było już po wojnie.

Siedzieli z nami do 1949 roku. Topka, ich mama, pomagała przy siostrze. Siostra urodziła się w 1946 roku. Pomagała przy kąpaniu, przy przebieraniu. W 1949 roku zaczęli odchodzić. Jedni wyjechali do Argentyny, do Brazylii, później do Izraela. W tej chwili są w Izraelu, w Argentynie, w Brazylii, a Luiza, najmłodsza, chyba w Stanach Zjednoczonych.
Mam z nimi kontakt.

Starania o medal

W 1985 roku ojciec próbował powiadomić Instytut Yad Vashem. Jeździł często do Lublina do związku ociemniałych żołnierzy. Był opiekunem kolegi, ociemniałego pułkownika. Tam spotkał się z panem pochodzenia żydowskiego [chodzi o pana Nuchyma Szyca - red.].

Ojciec opowiadał mu i tamten pan się zdziwił okropnie, że jeszcze tu nic nie ma. I on był, pamiętam, taki zdenerwowany. Kazał przynieść wszystko. Nie wiem czy jakąś książkę pisał. Już nie żyje. Pamiętam tylko, gdzie mieszkał. Może bym do mieszkania nawet trafił. Na Lubartowskiej, od strony ulicy Hanki Sawickiej, miał warsztat parasolek. Tam też byłem u niego. Ten pan nadał bieg sprawie. Ale umarł. Później nie miał kto tego pociągnąć.

Myśmy powiadomili tamtych naszych, co z nimi żyjemy i oni przyjechali później. W dowód wdzięczności chcieli kogoś zabrać. Chcieli, żebym pojechał na pół roku do nich. Ale ja wtedy nie mogłem, bo w wojsku służyłem. Zgodziła się młodsza siostra. Pojechała. Wtedy jeszcze przez Rumunię się jechało. Była tylko 3 miesiące i wróciła. To był dowód wdzięczności, uznania.

Wszystko wysłaliśmy. Ale trzeba było do tego Instytutu pójść i potwierdzić wszystko. Powiadomiona została nasza znajoma, żeby to zrobiła, ale odmówiła. Najprawdopodobniej już nie chciała się tym zajmować. Później żeśmy rozmawiali, powiedziała, że nie wiedziała, jak to zrobić. „Jeśli ja bym poszła tam, to nie tylko tobie, Adolek, musiałabym potwierdzić, ale i tym na Zarajcu i cioci Wiktorii też, ale oni się nie starali znowu.”

A pamiętam jeszcze jak mówiła, że to byłby za duży koszt dla Izraela. „A wy, mówi, toście się powinny starać od tych dwóch. Tak, tak, mówi, bo bezpośrednio myśmy u was nie byli. Wyście pośrednio nam pomagali. Bezpośrednio to tym dwóm.” Ojciec się zdenerwował,wszystko zwinął i przestał się starać. Za rok umarł. Wszystko tak zostało do dzisiaj na niczym.

Siostra wzięła odbitki. Rywcia kazała poprzywozić. Zostały wmurowane na jakimś wzgórzu za szkłem w Izraelu. Tam jest jakieś wzgórze, gdzie są zdjęcia. Jest ślad. U nich. A u nas nic.
Rywcia, słaba tak ostatnio. Bardzo dobrze po polsku mówi. Jej mąż bardzo dużym szacunkiem nas darzy. On pochodzi z Zaklikowa. I wszystko to właściwie dzięki niemu. Nazywa się Josef Levensz.

Refleksje

Polska zeszła na złą drogę. Nie ma autorytetów. Nawet i dzieci czasami mi wspominają: „Tato, no i co z tego, i co z tego?". Faktycznie, i co z tego? Drugi raz, to i by się nikt nie podjął tego, jakby przyszło. Później są przykrości.

To było duże ryzyko. Czasem słucham, w telewizji któryś z tych nowych kombatantów mówi, jak przeżywał, jak niósł dwie ulotki. Ile to on miał strachu, pełne portki strachu. Niósł dwie ulotki w stanie wojennym za co najwyżej mógł by być internowany w dobre miejsce. A ja myślę: „Człowieku, a jak ty byś był w takiej sytuacji dwa lata, jak ty byś dzisiaj wyglądał? Co ty byś robił?”

Przyszedł czas, że jeszcze zabrali ojcu dodatek kombatancki. Ojciec po wojnie najpierw był w milicji. Takie były czasy, ktoś stworzył to państwo, ktoś nakazywał, były rozkazy. Nie można wszystkiego wlać w jeden worek. Trzeba każdy przypadek indywidualnie obejrzeć. Po wojnie nie było pewne czy ty będziesz czy nie będziesz żył, czy odmówisz rozkazu czy nie odmówisz, czy można odmówić, czy można powiedzieć nie. Niektórzy dostawali nakaz.

Ojciec był oficerem, trzy lata pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa. Później się dowiedzieli, że pochodził z rodziny ziemiańskiej, to go przerzucili. Przyszedł rozkaz do KBW. Nawet nie żałował. Ale to takie były czasy. Na siłę.

Dzisiaj, po pięćdziesięciu latach, kto tam wyjdzie w telewizji i mówią: „Ja bym to, ja bym zrobił tak, a było tak.” Dobrze się mówi, jak już jest ciepła posada, ciepłe stanowisko, bezpiecznie. Wtedy można wojować. Można wygrywać wojny, można uciekać.

Relacja pochodzi ze zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie; została zarejestrowana w ramach projektu "Światła w ciemności - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata".

Bibliografia

  • Dąbrowska Anna red., Światła w ciemności. Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Relacje
  • Kawa Magdalena, Wywiad z Janem Maciejewskim, wnukiem Wincentego Maciejewskiego, Lublin 8.10.2007