Ojciec [Paweł Trzciński] pracował w Urzędzie Skarbowym [w Biłgoraju]. Początkowo mieszkaliśmy na ulicy Nadstawnej, w wynajętym domu, mieszkaniu. Później, w czasie okupacji, ojciec tak jak każdy Polak starał się zdobyć gdzieś pieniądze, handlował, jeździł za San po naftę, po inne produkty, których tu brakowało. Potem zdobył konie zostawione przez rolników, których zabrano jako podwody razem z końmi. Konie były dwa ochwacone, nie wiem, na czym ta choroba polega; chodzić nie mogły, leżały.
Ojciec pomagał innym Polakom. U nas schronił się ksiądz Samolej, który w małym kościółku tutaj odprawiał zawsze nabożeństwa. Nie pamiętam, w którym roku ojciec kupił kawałeczek placu i spalony dom piętrowy, który odbudował. Właśnie w tym domu myśmy mieszkali.
Prześladowanie Żydów w czasie wojny
Z tego domu widziałam wraz z rodzicami, jak w 1942 chyba roku jesienią spędzili Żydów naprzeciwko na plac po spalonych domach. Widziałam, jak transportowali Żydów, dorosłych i dzieci, z Tarnogrodu do Zwierzyńca do kolei, a potem do Bełżca do obozu zagłady. Byłam przerażona, jak dzieci małe i większe, wieziono drabiniastymi wozami. Jeden obrazek prześladuje mnie do dzisiaj: małe dziecko, nie wiem ile mogło mieć lat, wisi między szczebelkami. Twarz przerażona, płacząca. Niemcy nie przejmowali się tym. Eskorta - nie wiem z kogo była złożona, czy z Ukraińców, którzy służyli Niemcom, czy z Niemców.
Dorosłych przeważnie rozstrzeliwali, a dzieci uderzali nieraz kolbą w głowę, żeby dobić.
Byłam świadkiem, jak spędzili Żydów na ten plac, wtedy, kiedy ich do getta przesiedlali z Biłgoraja. To była jesień 1942, ale mogą mi się mylić daty. Wtedy pierwszy raz widziałam jak, zdawało mi się bez powodu, podszedł Niemiec do mężczyzny, rozmawiał i strzelił. Zastrzelił mężczyznę. Byłam tak zdziwiona. Nie tyle przerażona, co zdziwiona samym widokiem. Pierwszy raz widziałam taką egzekucję.
Po tym spędzeniu Żydów do getta, bardzo często spotykało się rano zwłoki ludzi pochodzenia żydowskiego, które leżały na ulicy. To były osoby, które Niemcy spotkali, osoby które ukrywały się, nie były w getcie i które wychodziły, żeby zdobyć trochę jedzenia.
Kryjówka za ścianą
Mój ojciec dostał koncesję na skup skór surowych. I te skóry były odstawiane do garbarni w Lublinie. Skup ten prowadzili poprzednio Żydzi przed wojną, a później Niemcy odebrali im to. Ojciec dostał tą koncesję i cały czas zatrudniał Żydów. Nie wiem, od którego roku prowadził ten skup, ale dość długo i cały czas zatrudniał Żydów, mimo że Niemcy domagali się, żeby ojciec zwolnił ich, Tłumaczył, że nie ma takich fachowców wśród Polaków, którzy mogliby odpowiadać tej pracy. Chodziło o to, żeby im pomóc.
Bardzo rodzice współczuli Żydom, że są tak prześladowani. Bo traktowali ich nie jak Żydów, tylko jak ludzi. To jest różnica między właśnie potraktowaniem przez niektóre osoby, jak już innej narodowości, a szczególnie Żyd, to już zasługuje na potępienie czy dyskryminację, wyeliminowanie z tego środowiska.
Punkt skupu był przy ulicy 3 Maja. To był budynek drewniany, duże pomieszczenie. Rodzice nie wiedzieli, że wtedy, kiedy do getta zamknęli Żydów to wtedy zrobili sobie Żydzi kryjówkę między ścianą tego magazynu. Ściana była z desek, grubych desek, a następnym pomieszczeniem. Wydzielili sobie takie pomieszczenie, gdzie dwie rodziny schroniły się.
Jedna rodzina to, pamiętam nazwisko- Kandel i on miał małe dziecko, chłopczyka. Nawet zwracał się do rodziców, czy mogliby zabrać to dziecko, by przechować u nas w domu. Ojciec odmówił z tego względu, że do nas bardzo dużo osób przychodziło i po prostu, mieliśmy radio po kryjomu. Ludzie przychodzili słuchać audycji.
Pomoc Żydom
Ojciec był chory na astmę, więc nie zawsze mógł iść do tego magazynu. W magazynie nie tylko kupowało się te skóry, ale jeszcze obcinało resztki, soliło, układało. I mama często po południu, szczególnie jesienią, zimą, chodziła tam, wtedy, kiedy ojciec nie był w stanie. I nie wiem, w jakich okolicznościach doszło do spotkania Żydów z mamą. W każdym bądź razie niechcący podsłuchałam rozmowę rodziców, ponieważ drzwi były uchylone, ja czytałam jakąś książkę, wpadło mi w ucho parę słów i zaczęłam nadsłuchiwać. To, co usłyszałam: „Wisiu, czy ty zdajesz sobie sprawę jak ty narażasz naszą rodzinę?” Coś w tym stylu. A mama zaczęła płakać i mówi „Pawełku, ja nie mogę słuchać jak głodne dzieci płaczą.”
I zrozumiałam, dlaczego moja mama nosiła z domu duży gar kaszy gorącej zawsze wieczorem. Mnie to nie interesowało, ja miałam swoje zadanie, miałam uczyć się na drutach się uczyłam robić, miałam szesnasty rok. Było tak, że nie raz mnie mama poprosiła „Przynieś mi ten garnek.” To ja, jak mi naszykowała wujenka czy babcia to ja zaniosłam, szybko leciałam do swoich spraw.
Dopiero jak rodziców aresztowali, dopiero ja zrozumiałam, dlaczego nosiła tą kaszę. To była kasza, która po prostu była przekazywana tym Żydom.
Wykrycie kryjówki
Żydzi mieli jedną wadę, jeżeli było niebezpieczeństwo, to oni zamiast siedzieć cicho, to wtedy było "aj waj, aj waj". I to było powodem, że przez tą ścianę z grubych desek, musieli usłyszeć - bo tak mi opowiadał taki pan Stach, który też tam pracował po tym jak już Żydów wyeliminowali z życia takiego codziennego już nie pracowali u rodziców. Opowiadał mi, że właśnie jak doszli do tego, że tam Żydzi byli ukryci. Przyszedł gestapowiec - podobno, nie twierdzę, że tak było - do tego magazynu i jak Żydzi usłyszeli tą rozmowę niemiecką to zaczęli tam niektórzy płakać, tak jak to oni mieli w zwyczaju, lament ogromny. I podobno w ten sposób doszli do tego.
Chociaż inną wersję słyszałam, której jestem skłonna uwierzyć, że wydał rodziców jeden mieszkaniec Biłgoraja, który po prostu zazdrościł, że ojciec ma ten skup skór, sam był masarzem.
I dlaczego jestem skłonna podejrzewać? Bo po wyzwoleniu, jak przyjechałam do Józefowa, ludzie, którzy pracowali w wywiadzie AK, powiedzieli mi dokładnie nazwisko tej osoby. I nie wierzyłam, bo daleka jestem od tego, żeby posądzać o jakąś podłość. Ale dało mi do myślenia, jak mnie milicja wezwała i prowadzili dochodzenie. Żądali, żebym powiedziała, kto wydał rodziców. Nie wspomniałam nazwiska tego pana, bo nie mogłam wspomnieć, bo nie miałam pewności, ale oni mnie pytali, czy to on. I jeszcze to mi nic nie dało do myślenia.
Na drugi dzień po tym przesłuchaniu przyszedł ten gość do mnie i pytał, o co mnie pytali. I sam zaczął mówić: „Ludzie mówią, że ja wydałem rodziców, to nieprawda.” Więc to mnie po prostu utwierdziło w przekonaniu.
Aresztowanie państwa Trzcińskich
Rodziców moich aresztowano 17 lutego. Ja cudem uniknęłam śmierci.
Moja wujenka z trzema synami, najstarszy miał trzynaście czy czternaście lat, i mamy matka, babcia moja, mieszkali razem z moimi rodzicami, tylko mieli oddzielny pokój. Jak ojciec zorientował się, co grozi rodzinie, to od razu zastrzegł: „Nie jest z nami ta rodzina związana. Tylko tu mieszka.” I to ich uratowało, bo zamordowaliby wszystkich.
Początkowo, ja byłam w domu, jak oni przyszli na rewizję. To było rano, zaczęli pytać, jakie to pomieszczenia, chodzić, więc robiło to wrażenie, że zainteresowani są murowanym domem na gestapo, bo sami byli w drewnianym budynku naprzeciwko, tak bliżej kościółka. Ale moja wujenka pochodzi z rodziny niemieckiej, od osadników niemieckich, chociaż zarówno jej rodzice czuli się Polakami jak i ona, i wujenka z tego, co usłyszała zorientowała się, że to jest bardzo poważana sprawa.
To może trwało dwadzieścia minut, jak oni weszli, wszędzie zaczęli chodzić, i przyszła do mnie mama i mówi: „Gabrysiu wynieś tą paczuszkę, tylko tak, żeby ciebie Niemcy nie złapali i oddaj panu Olechowskiemu. Więc ja wzięłam taką kurtkę na kożuszku, którą mama miała, na plecy, w rannych pantoflach, w skarpetach, bez rajstop, 17 lutego, wyszłam.
Wychodzę na korytarz, stoi ktoś - nie wiem, czy gestapowiec czy z kryminalnej policji. W tej chwili nie pamiętam, kto to był. Po polsku mówi: „Nie można wychodzić!” A ja z tupetem mówię: „Ja wiem, że nie można.” Minęłam, zeszłam na parter, tam znów ktoś stoi i znów, że nie można wychodzić. Więc ja mówię: „Ja wiem, że nie można.” Minęłam i nie zatrzymali mnie. Na parterze, od strony domu kultury, pierwsze pomieszczenia dwa to było biuro "Społem" i tam pracowała moja koleżanka. Ja byłam w rannych pantoflach, luty, więc dalej nie mogłam iść. Weszłam do tego pomieszczenia, mówię: „Marysiu schowaj tę paczuszkę, ja nie wrócę do domu.”- coś mi mówiło, żebym nie wróciła do domu. I mówię: „Wrócę do domu, jak skończy się rewizja.”
Ale po jakimś czasie - siedziałam przy oknie i obserwowałam, co się dzieje - podjeżdża taki furgon, duża fura i widzę, że zaczynają wynosić z domu różne rzeczy, zabierać to do gestapo. I w pewnym momencie wszedł szef gestapo Kolb czy Kolbe - takie nazwisko - z ogromnym wilczurem. On był miesiąc, może dwa tygodnie, bardzo krótko tutaj na tym stanowisku. Ja dostałam trzęsionki nerwowej, ząb na ząb mi nie trafiał. Jakiś taki skurcz, takie wrażenie na mnie to zrobiło. I on tak chodził, oglądał. Jedna z pracownic znała niemiecki język, pytał, co tu jest: „A to jeszcze tutaj zrobimy rewizję.” Jak on wyszedł, to ona mówi, że on powiedział, że jeszcze tutaj będzie rewizja.
To my z Marysią, z tą koleżanką, mówimy, że ja stąd muszę iść. Więc pożyczyła mi pantofle i ja w tych pantoflach, w tej kurtce, wtedy, kiedy nie było tego furgonu, bo odjechał to, ja wtedy na ukos przeszłam na drugą stronę ulicy Kościuszki, tam były drewniane domy pożydowskie. W jednym z tych domów, Piotra Czarneckiego, jego dziadkowie mieli sklep i akurat jego ciocia była w tym sklepie, sprzedawała, moja koleżanka. Więc tam weszłam, był kontuar i taka gablota szklana, tam jakieś było co to nie wiem, i ja za tą gablotą siadłam, tam mnie posadziła. Przez okno widziałam co się dzieje przy naszym domu. I tak przeczekałam taki najtrudniejszy okres.
A moje koleżanki, z którymi chodziłam na tajne komplety: Luńka Książkówna, Danusia Piętakówna i wiele innych, one były takimi gońcami. Chodziły, penetrowały, co mówią i wpadały co raz, informowały mnie. I w pewnym momencie wpada jedna przerażona i mówi: „Gabrysiu musisz uciekać!” Pytam, co się stało.
W naszym domu był skład apteczny i tam ta pani mieszkała na piętrze u nas w domu. Myśmy zajmowali trzy pokoje, kuchnię i pani profesor Jabłońska, która uczyła nas na kompletach, miała jeden czy dwa pokoje z kuchnią. I do tego sklepu aptecznego przyszedł M.- taki Polak, który zrobił się bardzo służbistą i zrobił się gestapowcem- przyszedł i pytał, gdzie ja jestem bo szef kazał mnie aresztować. Więc pani Piwowarska, którąś z tych moich koleżanek zobaczyła, powiedziała. Wpadła przerażona i mówi: „Gabrysiu musisz uciekać!”. Nie mam gdzie. Jedyny dom, Niemcy tam są i- jak się dowiedziałam- strasznie katowali moją mamę. Bili ją moimi nartami, okuciem.
To jeszcze nic, bo potem co drugi, co trzeci dzień, nieraz codziennie wozili z więzienia na badania i z powrotem bili, rany ropiały i po tych ranach. Po tym ciele niewygojonym mama była torturowana.
Życie w ukryciu
Moje koleżanki zaproponowały, żebym poszła na Bojary, do państwa Piętaków. Znałyśmy się, przyjaźniłyśmy się, bo jak chodziłyśmy na te tajne komplety, to taka była już więź między nami zadzierzgnięta. Jedna mi pożyczyła dużą chustkę taką w kwiaty czerwoną, druga mi pożyczyła rajstopy i pantofle. I wyczekałyśmy.
Jak spod tego domu odjechał ten furgon do gestapo, nim wyładowali, to ja stąd na ukos przeszłam aż do ulicy Nadstawnej. Spotkał mnie ktoś, już nie pamiętam kto, mówi „Panno Gabryniu, czy pani wie, że u pani w domu jest rewizja?” Ja mówię, że wiem. Tą chustką się tak opatuliłam, żeby jak najmniej osób mnie poznało, bo przecież idąc do obcych ludzi zdawałam sobie sprawę, że ja ich też narażam.
I tam przesiedziałam do wieczora, Nikt nie spodziewał się, że akurat tego wieczoru przyjdzie sąsiadka, taka może dwudziestoletnia, może osiemnastoletnia dziewczyna, która po prostu przyjaźniła się z wieloma Niemcami. Miała złą reputację. I bali się ci państwo, że ona może wydać mnie Niemcom. Wiadomo jakie konsekwencje mogą wobec państwa Piętaków zastosować. I wtedy znów koleżanki moje uradziły, że od pani Piętakowej przejdę na ulicę Zamojską do państwa Książków. Też koleżanka moja z okresu okupacji, z niższej klasy niż ja, ale wszyscy razem trzymaliśmy się. I tam byłam przez tydzień, na facjacie pokoik.
Nie wiedziałam, co z rodzicami. Co raz ktoś przyszedł, powiedział, że tak strasznie maltretowali mamę, ojca mniej, tylko mamę. Żydzi byli bardzo, tacy prawdomówni. Jak ich złapali, pytali kto im pomagał. Może nie chcieli powiedzieć, nie wiem. Ale jak im obiecali, że jak powiedzą, kto im pomagał, to ich puszczą wolno - to była taka metoda niemiecka, to oni powiedzieli, że Trzcińska przynosiła im jeść. I różne wieści mnie dochodziły tam u państwa Piętaków.
W Lublinie
Pan profesor Adamczyk, który uczył mnie na tajnych kompletach, przyszedł i powiedział: „Panno Gabrysiu, zorganizowaliśmy dla pani wyjazd do Lublina. Nie może pani tu dłużej być.” Umówił, że w niedzielę wyjdę naprzeciwko stacji kolejowej Rapy. Jak usłyszę, że od Biłgoraja jedzie ciężarówka i cały czas trąbi, to mam wyjść. Kierowca wie, co ma zrobić. Zawiezie mnie do Lublina do siostry pani profesor Jabłońskiej. Jechałam pod plandeką. Kierowca też ryzykował - nie miałam kenkarty, a to groziło konsekwencjami. Zawiózł mnie do państwa Kossakowskich.
To był pierwszy dom piętrowy za Ogrodem Saskim. Potem z tego domu wysiedlili ich w okolice dworca PKS. Tam dostali dwa pokoje z kuchnią, malutkie, wysokie i na facjatce mały pokoik, w którym mieszkałam, nocowałam ja i nocowała bratanica pani Kossakowskiej. Oni mieli pięcioro dzieci, narażali się. Przyjechałam do nich, powiedziałam kim jestem, współczuli mi bardzo.
„Na pewno jesteś głodna.” Naszykowali mi talerz kapuśniaku, a ja w płacz. W domu dla córuni był móżdżek jak był kapuśniak, jak był krupniczek to prędziutko omlecik się robiło. Wyobrażałam sobie, że jak zjem kapuśniak to trupem padnę. Ale zjadłam. Nie gryzłam kapusty. Płakałam nad tym kapuśniakiem, a pani Kossakowska mówi: „Smakował?” „Bardzo” „No to ja ci jeszcze dołożę.” I drugą furę zjadłam. Pół godziny później myślę sobie: „Żyję, to znaczy kapuśniak można jeść.”
Pani Kossakowska zarabiała szyciem. Zaproponowałam, że naobieram kartofli na obiad. Zaczęłam obierać, ona zobaczyła i powiedziała: „Gabrysiu, ty lepiej fastryguj i wyciągaj fastrygę, bo za grubo obierasz.” W życiu nie obierałam kartofli! Upokorzona byłam tym ogromnie.
Nie pamiętam, kto napisał list na adres pani Pomorskiej: „Danusiu, nie wychodź na ulicę, lecz się, bo ktoś ciebie widział i mówił, że bardzo źle wyglądasz.” Ostrzeżenie - ktoś mnie widział w Lublinie na ulicy. Siedziałam więc w domu. Prułam, fastrygowałam. Ale postanowiłam, że odnajdę moją rodzinę. Zdobyłam adres w urzędzie miejskim dalekich kuzynów mojej mamy i poszłam ich odwiedzić.
Mieszkali na Starym Mieście. Tak się złożyło, że akurat na Franciszka trafiłam na imieniny. Zostałam na kolacji, jak to za okupacji, skromnej. Wróciłam do domu, przed samą godziną policyjną, już biegłam. Wciąż nie miałam kenkarty. Wtedy już do pani Pomorskiej z Biłgoraja wprowadziła się pani profesor Jabłońska. Z tym, że sama wyjechała do Warszawy do rodziny męża, a tutaj zostawiła nianię z dwuletnim synkiem Januszkiem.
Wpadłam do domu zziajana, a niania klęka przede mną: „Panienko, niech panienka ucieka. Bo tu był Barda.” Gestapowiec Polak. Rozstrzeliwał nie tylko Żydów, Polaków. Mścił się, pił bardzo dużo. Niania płacze, a ja zdaję sobie sprawę, że to nie tylko chodzi o mnie, ale o całą rodzinę. Niemcy wtedy likwidowali wszystkich, czy byli winni czy niewinni, czy pomagali Żydom, czy osobom, które pomagały Żydom, a były szukane. I w takiej rozpaczy, poszłam spać.
Podjechali autem. Byli w długich, czarnych, skórzanych płaszczach. Dwaj. Buty skórzane, oficerki. Zaczęli oglądać mieszkanie. W pewnym momencie mówią: „A ile tu osób mieszka?” Pani Kossakowska mówi: „Ja z mężem i pięcioro dzieci. Jeszcze jest niania z synkiem mojej siostry.” „To tyle zameldowanych, ale ile niezameldowanych?” Ona mówi: „Nikt tu nie mieszka niezameldowany.” „To jeszcze sprawdzimy.” I wyszli. Niania w jednym poznała gestapowca z Biłgoraja. Poszliśmy spać.
Wyjazd z Lublina
Opatrzność czuwała nade mną. W nocy przyjechał z Hrubieszowa brat pani Jabłońskiej, pan Pomorski, adwokat. Jak się dowiedział o całej sytuacji, następnego dnia wyrobił mi fałszywą kenkartę na nazwisko Podłódzka Gabriela. Zostałam z tym imieniem, ponieważ Januszek mówił na mnie Gabka. I wywiózł mnie do Warszawy do teściowej pani profesor Jabłońskiej.
W Warszawie byłam chyba miesiąc. W międzyczasie pani Jabłońska nawiązała kontakt z moją wujenką, która u nas mieszkała [w Biłgoraju], a potem wyjechała do jakiejś miejscowości na trasie do Częstochowy.
Z Powiśla znalazłam się u Urszulanek Szarych w Brwinowie. Tam przez dwa miesiące pracowałam jako pomoc w sierocińcu. A od września dali mnie do Urszulanek Szarych na róg Dobrej i Tamki. Tam był duży, chyba czteropiętrowy budynek, gdzie zakonnice prowadziły zajęcia, tajne nauczanie i jednocześnie był internat. Miałam legitymację, że chodzę do jakiejś handlówki czy innej szkoły w mieście. Pokazali mi, gdzie ta szkoła, żebym wiedziała w razie czego, jak pokazać trasę. U sióstr ukończyłam pierwszą klasę liceum pedagogicznego. A przed Powstaniem Warszawskim siostrzeniec mojej wujenki, który pracował w Brwinowie też u Urszulanek Szarych polecił mi, żebym pojechała do mojej wujenki na miesiąc.
Wzięłam tylko pantofle, dwie pary majtek, dwie pary halek, dwie bluzki, jedną spódnicę i letni płaszczyk wiatrem podszyty. Na miesiąc po co mam brać więcej. Zostałam już tam. Przyszła jesień, nie miałam w czym chodzić, więc wujenki siostra dała do szewca buty, obciął obcasy. Miałam pantofle, w których niezbyt dobrze się chodziło. Nie mam ciepłych majtek, więc wujenka obcięła wełniane kalesony, zaszyła rozporek - miałam ciepłe majtki. Nie miałam kurtki ciepłej, to mojej wujenki siostra dała mi zapaskę wełnianą. Od mrozów wystarczała, a potem oni już coś zdobyli. Zaproponowano mi, żebym zorganizowała tajne komplety. Uczyłam młodzież. Za to dostawałam kaszę, fasolę, słoninę i jakoś tam się żyło.
Śmierć rodziców
Rodzice zostali rozstrzelani 2 marca [1943], przy ulicy, jak się jedzie w stronę Zamościa, za kościołem dużym, pierwsza ulica w lewo, i tam rodziców wywieźli i tam rozstrzelali. Z tego co wiem, ciało mamy było w innym miejscu, ojca w innym miejscu. To dowodzi, że chcieli uciekać.
Przywieźli tym furgonem, którym wywieźli rodziców, przywieźli do więzienia i położyli tak w kącie tego podwórka. Jak się ówczesny, nie wiem czy burmistrz, ale będę mówić burmistrz, chyba pan Goliński, jak się o tym dowiedział to zadzwonił od gestapo czy można rodziców pochować w trumnie, bo byliby pochowani razem z Żydami i innymi gdzieś tam w lesie, w dołach. Gestapowiec, który odebrał telefon skontaktował się z szefem gestapo, pozwolił w trumnie. Więc wtedy zapytał czy można pochować na cmentarzu. I szef zirytowany zapytał, już sam go zapytał, czy chce leżeć razem z Trzcińskimi, dlaczego się interesuje. Więc wyjaśnił, że ponieważ Trzcińscy byli obywatelami miasta Biłgoraja przysługuje im prawo pochówku na koszt miasta. I dlatego rodzice byli pochowani na cmentarzu.
Pogrzeb wyglądał tak, to wiem z opowieści wujenki, na furmance stały dwie trumny, na jednej siedział gestapowiec Barda, jak zobaczył wujenkę i babcię, które chciały iść na pogrzeb, to im pogroził pięścią. Zakopali, zrównali z ziemią, ale ktoś postawił krzyż brzozowy. I potem jak ja przyjechałam to już grób normalnie zrobiłam, tabliczka była, powiesiłam.
Moi rodzice byli bardzo operatywni, pracowici. Zawsze dawali schronienie innym, w 1939 roku bardzo dużo oficerów i żołnierzy przewinęło się przez nasz dom. Starali się o ubrania dla nich, wysłali paczki do obozów jenieckich. Dowiedziałam się później, o czym nie wiedziałam, że ojciec należał do AK.
Rodzice naprawdę pomagali ludziom bardzo dużo. Uważali, że musimy się ratować, musimy przetrwać. Jak ktoś się załamywał to ojciec mówił „Wytrzymajmy, już na froncie wschodnim, już niedługo wejdą ...” Nie doczekał tej wolności.
Po wojnie
Z Kamieńska, gdzie mieszkałam, po wyzwoleniu, właściciele młyna zaproponowali mi, żebym pojechała, nie pamiętam nazwy miejscowości. Pojechałam. Podobało mi się bardzo. Zostałam u nich. Zaproponowano mi pracę w szkole. Wtedy brak było nauczycieli. Pierwszą klasę mogłam prowadzić.
Kiedyś wracałam, przepiękna droga, zapach tych traw, ptaki śpiewały, wszystko w człowieku też śpiewało, tak tam było ślicznie. Jechałam rowerem, Cyganka mnie złapała za kierownicę i mówi: „Panienko powróżę ci”, a ja mówię: „Cyganka mi i tak prawdy nie powie.” „A jak jedno – tak mi spojrzała w oczy – jak jedno powiem nieprawdę, to mi nie zapłacisz.” Myślę sobie: „Ona mi tu nic nie powie prawdy, bo ja jestem pod fałszywym nazwiskiem, nie jestem stąd.”
I chętnie siadłam, żeby trochę się pobawić, a ona zaczyna tak: „Ty nie jesteś stąd, jesteś z daleka. Przeżyłaś tragedię, ale sama wyszłaś obronną ręką. Ty nie jesteś ta, za kogo się podajesz, ludzie ci szczęścia zazdroszczą.” Mówi: „Ty jesteś z daleka i tam niedługo wrócisz.” Ja mówię „Cyganko, ja tam nigdy nie wrócę!” Bo ja sobie obiecałam, że ja nigdy nie wrócę do Biłgoraja. A ona mówi: „Ty nawet nie wiesz jak szybko pojedziesz. Jest wiadomość do ciebie.”
Ja przychodzę do domu, jest od mojej wujenki, że któraś tam napisała do niej, żebym przyjechała, bo ten dom jest spalony i ludzie zaczynają rozbierać. I jak bym mogła to lotem ptaka bym przyleciała do Biłgoraja. Tak zatęskniłam bardzo.
Powrót do domu
Podstępem pojechałam, bo wujenka mnie nie chciała puścić. To były czasy, kiedy na szaber ludzie jeździli. Ludzie wracali z ogromnymi bagażami, co wieźli z Zachodu, co zszabrowali. Umówiłam się w Kamieńsku, że jeden kolejarz pomoże mi, młody taki. Powiedział: „Powiedz wujence, że ja jadę do Lublina na tej trasie, będziesz pod moją opieką.” Pojechałam, przeżyłam niesamowicie wiele strachu.
W Lublinie jest pociąg do Bełżca, towarowy, dach dziurawy, deszcz się leje. Wcisnęłam się do wagonu, ludzie w kącie przyparli mnie do ścian. Stałam całą drogę na swoich bagażach. Mało że mi się lało z dachu, ktoś parasolkę otworzył i jeszcze z tej parasolki. Dojechałam do Zwierzyńca.
Wysiedliśmy, wieczór, do Biłgoraja nie ma czym się dostać. A ja tak bardzo chciałam dojechać do Woli Dużej, gdzie państwo Mikulscy mieszkali, gdzie miałam przyjaciół. Namówiłam parę osób, żeby pieszo iść na Wolę Dużą. „Tam moi znajomi mieszkają, tam się zatrzymamy, przenocujemy.” Doszliśmy na Wolę, stukam do okna. Obcy ludzie otwierają, pytam o państwa Mikulskich. „Oni mieszkają w Biłgoraju”. „To chociaż pozwólcie państwo przenocować nam w stodole.” Rano dotarłam tutaj.
Jeszcze wróciłam tam na Zachód, ale już wiedziałam, że muszę tu mieszkać. Byłam uczuciowo związana i z młodzieżą i z tym miejscem, które przypominało mi rodziców, całą tą tragedię.
Nagroda
Jest tutaj takie towarzystwo Singerowskie i to towarzystwo podjęło ustanowienia takiej nagrody dla ludzi, którzy pomagali Żydom. I byłam bardzo mile wzruszona, jak w tym roku, w czasie dni singerowskich dostałam zaproszenie, przyjechałam, dostałam tą nagrodę odwagi i tolerancji imienia Melanii i Jana Mikulskich. I odbierając powiedziałam, że jestem wzruszona, że po tylu latach nagroda ta została przyznana.
Odbieram ją, ale traktuję jako nagrodę dla moich rodziców, którzy poświecili życie, żeby pomagać potrzebującym Żydom. Jeszcze tym milej, że to nagroda imienia Melanii i Jana Mikulskich, ponieważ z tą rodziną zaprzyjaźniłam się podczas okupacji. Po okupacji traktowali mnie jak członka rodziny.
Relacja pochodzi ze zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie; została zarejestrowana w ramach projektu "Światła w ciemności - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata"