„Było ich trzynastu. No, tłoczno było – śmieje się – bo i nas była piątka. My z siostrą i malutkim braciszkiem, nie zdawałyśmy sobie sprawy z niebezpieczeństwa. A rodzice? Czy jeden Żyd, czy trzynastu, co za różnica? Taka sama kara“.
Ukrywali się w trzypokojowym mieszkaniu jej rodziców w Warszawie przy ul. Nowy Wjazd na przeciwko Zamku Królewskiego. Pierwszy był Artmanowicz, księgarz, przemiły pan. Przyszedł pod koniec 1941. Było jedno dziecko, czteroletnie, reszta to ludzie starsi i w średnim wieku.
„Relacje były rodzinne. Wspólnie się gotowało, jadło, spało. Na noc sienniki i materace rozkładało się po pokojach, a na dzień składało w nieczynnej łazience.
Sercem grupy była Ania. Chora na raka piersi, cudowna osoba, nie dawała poznać po sobie, że cierpi. Jakiś pan z Żegoty przynosił jej morfinę.
Starali się nie przeszkadzać – wspomina pani Zofia. – Wieczorami graliśmy w kierki. Nie pamiętam żadnej kłótni, dogryzania sobie czy napięć“.
„Sąsiedzi domyślali się. Raz byli Niemcy w budynku. Myśmy mieli w łazience szafę od podłogi do sufitu i za szafą było miejsce, gdzie wszyscy jakoś się mieścili i przeczekiwali złe momenty“.
„Skąd pieniądze? Kto miał, to dawał, kto nie miał, nie dawał. Poza tym siostra wynosiła, co się dało na bazar. Na Pragę. Sprzedawała. Trochę złota mieli, to się sprzedawało, zamieniało na jedzenie.
„Okropny ich los był – mówi – dwa lata w zamknięciu“.
A potem było powstanie, dom się palił i każdy poszedł w swoją stronę.
Wszyscy przeżyli, prócz jednego, którego Niemcy zastrzelili w obozie w Pruszkowie.