Rodzina Strutyńskich mieszkała w Drohobyczu, w okresie międzywojennym najbogatszym, po Lwowie i Krakowie, mieście Galicji. Drohobycz był siedzibą powiatu, na początku lat trzydziestych liczył ponad trzydzieści tysięcy mieszkańców a liczba ludności polskiej, żydowskiej i ukraińskiej równoważyła się.
Impulsem rozwoju dla miasta stały się odkryte w połowie XIX wieku w okolicach niedalekiego Borysławia pokłady ropy naftowej. Pierwsze poszukiwania w 1810 roku przeprowadził Żyd o nazwisku Hecker i to przede wszystkim Żydzi zajmowali się później przetwarzaniem ropy. Przed wybuchem II wojny światowej działało w Drohobyczu pięć rafinerii a rejon nazywano „galicyjską Pensylwanią”.
„Tam gdzie mapa kraju staje się już bardzo południowa, płowa od słońca, pociemniała i spalona od pogód lata, jak gruszka dojrzała – tam leży ona, jak kot w słońcu – ta wybrana kraina, ta prowincja osobliwa, to miasto jedyne na świecie” – zapisał jeden z najbardziej znanych mieszkańców Drohobycza, Brunon Schulz.
„To było przyjemne miasto” – wspomina w wywiadzie dla Muzeum Historii Żydów Polskich Teresa Strutyńska-Christow. – „Mieszkaliśmy na obrzeżach. Willowych dzielnic wtedy nie było, ale to była jakby dzielnica domków jednorodzinnych. Do miasta miałam wtedy z pięć kilometrów. Kawał drogi do rynku. Ze trzy kilometry na pewno. Ale człowiek był młody i ta odległość nie przeszkadzała”.
Klaudiusz Strutyński, ojciec Teresy, był inżynierem górniczym, matka, Maria Antonina Strutyńska, pracowała jako nauczycielka polskiego i niemieckiego. „Mamusia rozmawiała po niemiecku pierwszorzędnie, a tatuś też znał język niemiecki. Rozmawiali ze sobą po niemiecku, jak nie chcieli, żebyśmy rozumieli, że kogoś krytykują. Dlatego nigdy do nikogo nie uprzedzaliśmy się. Bo nigdy nie słyszeliśmy, że ktoś jest krytykowany” – wspomina z uśmiechem pani Teresa.
Strutyńscy wychowywali czworo dzieci. Pani Teresa wylicza: „Miałam siostrę Kazię i brata najstarszego Stanisława. Był jeszcze Leszek ode mnie starszy o dwa lata. Ja byłam najmłodsza”.
Rodzina należała do wyznawców religii katolickiej.„Tatuś z mamusią byli bardzo religijni. Chodziliśmy zawsze do kościoła”.
Wśród szkolnych koleżanek pani Teresy były Żydówki. „Bardzo byłyśmy zaprzyjaźnione. Nie było, powiedzmy, antysemityzmów. Tym bardziej, jak już te nieszczęścia się zaczęły [prześladowania Żydów w czasie okupacji niemieckiej]. Starali się ludzie pomagać tym biedakom. Tam była taka bieda, taka nędza. Dzieci żebrały na ulicy, takie małe żydowskie dzieci. To straszne było. A my też nie mieliśmy za dużo. Bo to wojna była i bieda”.
Kontakt z ukrywanymi przez siebie Żydami Strutyńscy nawiązali jeszcze przed wojną. „Tata (…) pracując w urzędzie górniczym miał dużo inspekcji. Jeździł do Borysławia. W Borysławiu były kopalnie ropy naftowej. Jeździł na kopalnie. Tam zaprzyjaźnił się z panem Henefeldem. Nie pamiętam jego imienia.” Kiedy w 1939 roku sowieckie władze eksmitowały Henefeldów z ich mieszkania, przez jakiś czas wynajmowali pokój u Strutyńskich.
Ojciec Teresy, Klaudiusz Strutyński zmarł na początku 1941 roku. Niemcy wkroczyli do Drohobycza 3 lipca tego roku i rozpoczęli represje wobec Żydów.
W 1942 pani Henefeldowa poprosiła Marię Strutyńską o pomoc. Szukała kryjówki. Kobiecie towarzyszyły córka Lidia i kuzynka Szomka Kleberg. Mąż, pan Henefeld, stracił życie zaraz na początku niemieckiej okupacji.
Maria Strutyńska wkrótce przyjęła też krewnych Henefeldów: małżeństwo Kreplów, siostrę pani Henefeld – Sabinę Zussman i dwóch jej synów.
Po nich dołączyli: państwo Herman razem z siostrą pani Herman Gustawą Lieberman.
Razem ukrywało się u Strutyńskich jedenaście osób.
Mieszkanie było w amfiladzie. Przedpokój, sień, kuchnia, znowu przedpokój - w późniejszym czasie przerobiony na pokój i trzy pokoje – dwa duże, jeden mniejszy. W małym była kryjówka. „Piwniczkę poszerzyli później młodzi Kreplowie czy też Zussmanowie”. – dokładnie pani Teresa nie pamięta. – „Tam mogło się schronić kilka osób. Ale tam nie można było długo przebywać. Powiedzmy godzinę. Dłużej na pewno nie, bo nie było wentylacji. Gdyby ich zaskoczyli, to mogli się tam schować, ale nie na długo (…). Właściwie nikt się nigdy nie chował pod podłogą. Wszyscy prawie zawsze przebywali na strychu. U nas był taki duży strych. (…) W zimie to było dobrze, latem trochę gorzej. Pod blaszanym dachem ciężko było wytrzymać. (...) A potem szli spać do pokoju. Każdy miał miejsce do spania”.
Ukrywani byli zasymilowani: „To nie byli Żydzi bardzo religijni. (...) To byli nowocześni Żydzi. Kulturalni, wykształceni, ale nie religijni”.
Maria z Teresą zajmowały się ukrywanymi na miejscu, w domu. „Mamusia im gotowała. Ja też ile mogłam, to pomagałam. Trzeba było przygotować jedzenia na trzynaście osób. No, trzynaście to nie zawsze, bo brat Stasiu, to na jakiś czas wyjechał do Lwowa i było nas mniej. Kazia [Strutyńska, siostra Teresy] przeważnie była, ale też dużo wyjeżdżała po żywność”.
W czasie okupacji cały dom utrzymywał się z handlu wymiennego. Dzięki wymianie maszyny do szycia marki Singer zgromadzili kilkudniowe zapasy żywności. „Na zamiany” jeździła zarówno pani Teresa, jak i jej starsze rodzeństwo.
„Mamusia nie pracowała. Podczas wojny nie było możliwości (…). Przeważnie jeździło się na zamiany. Ci państwo [ukrywani] to zawsze dawali jakieś rzeczy, które im nie były koniecznie potrzebne. (...) Sukienki, bluzeczki na jedzenie. (...) Ile się mogło, to się różnych rzeczy sprzedawało. Mieliśmy troszkę zapasów, bo jak wojna wybuchła trzeba było porobić. Wymienialiśmy różne rzeczy na żywność. (...) Sprzedaliśmy maszynę Singera na mąkę, mięso, drób. (...) Wtedy się o innych rzeczach nie myślało tylko o tym, żeby z głodu nie umrzeć. To były ciężkie czasy. Wspominam je bardzo, bardzo boleśnie.”
Rodzinie towarzyszył nieustanny lęk. „W zasadzie dobrych chwil nie było. (…) To było życie w ciągłym stresie. Człowiek był wciąż przerażony, że ktoś może donieść i mogą przyjść, i zabrać mamusię, i nas też”.
Strutyńscy jednak, a zwłaszcza pani Maria, nie mieli wątpliwości, że należy pomagać. „Moja mama się nie zastanawiała nad tym. Ktoś przychodził do mamusi i mówił: »Pani Strutyńska, w każdej chwili mogą przyjść i panią zabrać. Niech pani coś zrobi«. »Ale jak?« - Mamusia mówi. »Jak ja mogę? Przecież Ci ludzie mi zaufali. Ja nie miałabym odwagi nawet ich się pozbyć«.
Wiedziała o tym, że jest na muszce, ale powiedziała nie. »Może Pan Bóg da, że wszystko się ułoży«. Niestety nie ułożyło się (…) Ona była przede wszystkim bardzo dobrym człowiekiem. (...) Była przyzwoitym człowiekiem. Chciała pomóc widząc, co się dzieje dookoła. Myślała, że jakoś się uda. W zasadzie to było pod koniec wojny, kiedy przyszli i zabrali ją i tych biedaków”.
W czerwcu 1943 roku oddział gestapo razem z ukraińską policją otoczyły posesję. Jeden z sąsiadów złożył donos. Teresa sądzi, że: „To był Ukrainiec. Oni nie bardzo do Polaków mieli sentyment. U nas nie można było ukryć [dużej liczby mieszkańców], bo przecież ile mleka trzeba było… Kobieta przynosiła bańkami mleko. A chleba ile trzeba było kupić? Te wszystkie rzeczy nie dały się ukryć. I tak półtora roku... Pani sobie wyobraża? Półtora roku…”.
Starszego rodzeństwa Teresy nie było w domu. Samej Teresie pomógł uratować się jeden z ukraińskich policjantów. „Jak zobaczyłam, że idzie gestapo i idą do pokoju małego i zabierają tych ludzi, byłam tak przerażona, że nogi pode mną się zupełnie trzęsły. (...) Jeden z policjantów ukraińskich, który był uczniem mojej mamusi, wziął mnie za rękę, wyprowadził do przedpokoju i pokazał, żebym uciekła przez okno. Ja z tego przerażenia wyskoczyłam i pobiegłam do sąsiadów. I tej nocy spałam u sąsiadów. Nie pamiętam, u których. Dzięki temu się uratowałam. (...) Stasiu mówił, że ten człowiek uratował mi życie. Ukraińcy też są różni. Nie bardzo się z nimi przyjaźniliśmy, narobili nie mało złego, ale byli też przyzwoici ludzie”.
Kazimiera, siostra Teresy, wróciła do domu jeszcze podczas rewizji. „Zobaczyła, że w domu jest jakiś ruch, bo światła były zapalone. Zrozumiała, że coś jest nie w porządku. Położyła się w kartoflach i tam przeleżała do rana. Rano pojechała do mojej siostry [przyrodniej], która pracowała w Borysławiu. Tamta załatwiła, że zdjęli plomby i mogłyśmy wrócić po czterech, pięciu dniach do mieszkania, które było obrabowane całkowicie”.
W lokalnym areszcie pani Strutyńska przebywała kilka miesięcy. Wyrok kary śmierci Niemcy wykonali we Lwowie, gdzie przetransportowano ją we wrześniu 1943 roku. „Mamusia najpierw przebywała w więzieniu drohobyckim. Potem ją przeniesiono na Kazimierzowską do Lwowa. Moja siostra Kazia do Drohobycza woziła jedzenie. Do Lwowa też zawoziła jedzenie. I nawet mogła porozmawiać z mamusią w więzieniu, dlatego że dozorcy byli Polakami, mówili po polsku i pozwalali, pozwalali Kazi porozmawiać z matką. Mamusia wtedy strasznie źle wyglądała. Chuda, raz, że warunki były takie jak w więzieniu, a poza tym bała się, bała się o nas. Ona mogła uciekać wtedy, kiedy przyszli ją aresztować. Oni jej pozwalali, nie patrzyli, gdzie jest i nawet pokazywali, żeby ona uciekała. Ale nie chciała, bo uważała, że dzieci będą odpowiadać”.
Znaleźli wszystkich prócz Lidii Henefeld. Uciekła zanim oddział wkroczył do mieszkania. Nie przeżyła wojny, zginęła w Auschwitz, ale historię ukrywania u Strutyńskich zdołała opowiedzieć ciotce Idzie Rubinstein, która po latach swą relacją potwierdziła autentyczność wydarzeń w Instytucie Yad Vashem.
W staraniach o tytuł pomogły też zeznania Harry’ego Zeimera, kolegi Stanisława, najstarszego z rodzeństwa, któremu Strutyńscy pomogli w czasie wojny uciec za granicę. Maria przekazała Harry’emu metrykę chrztu zmarłego przed wojną syna. Na podstawie dostarczonych papierów chłopak wyrobił sobie dowód osobisty na nazwisko Antoni Strutyński. Dzięki temu dotarł do Szwajcarii.
Harry Zeimer i pani Teresa Strutyńska-Christow spotkali się po raz pierwszy w 1990 roku w Izraelu, gdzie odebrała medal i tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”. Przyjaźnią się do tej pory.
Pani Teresa uważa, że cała rodzina zasłużyła na uhonorowanie. „Moja siostra bardzo pomagała w zdobywaniu jedzenia. Jeździła na zachód do różnych wiosek i tam wymieniała towary. (...) Kiedy zostałam uznana Sprawiedliwą, powiedziała do mnie z takim żalem: »Ale dlaczego ja nie zostałam uznana?« Ona była wtedy [podczas procesu przyznawania medalu] w Związku Radzieckim i być może dlatego. Robiliśmy wszystko. I Harry Zeimer pisał i Ida Rubinstein. Ona też zeznała, że siostra pomagała. Ale ona też nie została uznana. I Stanisław też, chociaż on przewoził rodzinę żydowską, kiedy to było wtedy bardzo niebezpieczne.”
Obecnie pani Strutyńska-Christow mieszka we Wrocławiu. Po wojnie w Drohobyczu była tylko raz – z wycieczką Towarzystwa Drohobyckiego. „Już więcej nie chcę tam jechać. Tak smutno. Mojego domu nie było. Murowany dom w tym miejscu postawili. Nawet nie przypomniałam sobie dokładnie, jak to wyglądało”.