„Życie za okupacji było inne od tego pokazywanego w kinach – mówi pan Roman. – Człowiek oswajał się z niebezpieczeństwem i przestawał się bać”.
Mieszkał w Drohobyczu z rodzicami i młodszą siostrą. „Tam nie było– uważa– podziału, że ten jest Rusin, ten Żyd, a ten Polak”. W jego domu ukrywało się w różnych okresach prawie 50 Żydów.
„Z początku przechowywało się znajomych przez tydzień czy dziesięć dni– mówi– przeczekiwali u nas łapanki w getcie, a po akcji wracali”.
W maju 1943 r. rozeszła się pogłoska, że Niemcy szykują się do likwidacji drohobyckiego getta.
Mieszkali w dużym drewnianym domu na betonowej podmurówce, z dużym ogrodem i dużą piwnicą. Ojciec w piwnicy wydzielił kawałek, zrobił umywalkę, ubikację i ustawił prycze z siennikami. Z kryjówki prowadziły dwa wyjścia: przez otwór wybity w podłodze łazienki przykrywany drewnianą kratką oraz przez chlewik dla świń.
W czerwcu zaczęła się likwidacja getta. „Było strasznie– mówi pan Roman.– Likwidowano nie jeden dzień, ale kilkanaście”.
Miał wtedy 13 lat. – Ludzie uciekali, wyłapywano ich, zabijano.
Do kryjówki przychodzili znajomi Żydzi. Opuścili ją po przeszło roku, 8 sierpnia 1944, kiedy weszła armia radziecka. „Ludzie bali się wychodzić – wspomina. – I raptem zaczęli. Nas w domu było mało– czwórka, a oni wychodzili, wychodzili i wychodzili. Było ich ze trzydziestu”.