W 1941 r. rodzina czternastoletniej Lusi Rosen trafiła do getta w Bursztynie koło Halicza. Tam, na jej oczach, Niemcy zamordowali jej małą siostrzyczkę, rodziców i dziadków. Lusia uciekła.
Nim to się stało, rodzina Gwozdowiczów – przedwojenni sąsiedzi Rosenów – kilkakrotnie odwiedziła getto, by przynieść znajomym jedzenie. I kartkę ze swoim nowym adresem.
Opowiada Helena Kowalewska-Gwozdowicz:
„Mama powiedziała Lusi: »Jeżeli groziłoby Ci jakieś niebezpieczeństwo, to masz tu adres w Przemyślu i przyjeżdżaj do nas.« Potem jeździliśmy tam [do Bursztyna] na grób ojca i zawsze staraliśmy się im podać trochę żywności, pieniędzy i ciągle ten adres”.
Do Przemyśla Lusia dotarła pieszo. Wykończona, głodna, z gorączką. Po drodze, przypadkowo spotkany ksiądz dał jej metrykę zmarłej Józefy Bałdy, równolatki Lusi. W Przemyślu – oficjalnie Józefa, jako córka służącej Kowalewskich – myła garnki w niemieckim kasynie.
„Pamiętam, że było tak, że strzelanina była w nocy, bardzo strzelali, a rano, jak wyszliśmy na podwórze, stał rosyjski żołnierz. Już nie było Niemców. Przemyśl Rosjanie mieli. Ona była wolna”.
Zaraz po wojnie Lusia Rosen wyjechała do Francji, a potem, już z mężem, do Izraela. Helena Kowalewska-Gwozdowicz zrobiła drugą maturę i studium nauczycielskie.
„Uczyłam do 1974 r., potem 15 lat na pół etatu w szkole, pracowałam w »Społem«, byłam kierowniczką świetlicy i biblioteki. Mam 93 lata, ale do tej pory uczę dzieci w domu. Daję korepetycje i uczę maturzystów, licealistów, gimnazjalistów i ze szkoły powszechnej”.
Lusia Rosen i Helena Kowalewska wciąż się przyjaźnią.