Moja ciocia [Ksawera Brogowska] była w Warszawie i jeszcze była z nią taka pani Maria Leszczyńska. Jacyś znajomi byli dla niej ci rodzice, pewnie tej Ireny [Sznycer - Ukrywanej], bo chcieli ją uratować. Przywieźli ją z Krakowa do Warszawy [wcześniej Irena ukrywała się w klasztorze - przyp. MHŻP], a ta moja ciocia Ksawera przyjechała zapytać się moich rodziców, to właściwie decydował tata mój, czy można przywieźć takie dziecko, żeby przechować ją, ochronić jej życie. I ojciec mój zgodził się na to, zgodził się tak.
Pamiętam, że był strach, było zagrożenie, ale on się zgodził. I ona została do nas przywieziona. I była jako jedna z nas, bardzo my się polubiliśmy. I była tak przez kilka lat, ale na pewno cztery lata, bo już przyszli Sowieci i ona była jeszcze u nas.
Strach
Przeżywaliśmy bardzo wielkie zagrożenie. Strach to był, codziennie na każdym kroku. Wojsko niemieckie było na kwaterach. I ona bardzo się bała, bardzo to przeżywała. Chowała się, taka piwnica w domu była i ja razem z nią tam do tej piwnicy. Bo ona bała się tego wojska.
Ojciec wiedział, kiedy może być nieszczęście. Ale starał się uratować życie. Uratować jedno życie. Kiedyś ktoś powiedział, kto w czasie wojny uratował jedno życie, to tak jakbyś cały świat.
Doniesiono do wojska do obozu [w Bełżcu]- tam był sztab, że u nas ukrywa się żydowskie dziecko.
I przyszedł folksdojcz, nie pamiętam, jak się nazywał. Przyszedł sprawdzić, czy rzeczywiście to dziecko jest u nas przechowywane. Nie był agresywny. Tylko groził, że jeżeli to jest prawdą, to przyjadą skontrolować, czy rzeczywiście nie ma u nas tego dziecka. Rodzice wytłumaczyli, że to nie jest prawdą. My się tylko przysłuchiwaliśmy, co ja miałam do powiedzenia?
Zanim poszedł, zapowiedział, że jeżeli odnajdzie się to dziecko, zginiemy w obozie. Cała rodzina, razem z tym dzieckiem żydowskim.
Ale później nikt się nie zjawił. Strach był wielki.
Życie u Brogowskich
Mieszkaliśmy w Bełżcu. Przyszła w 1941, 1942, mogła mieć sześć lat. Irena przebywała u nas jako nasza. Jeździła z nami na pole. Do mojego taty mówiła zawsze: „Wujciu, ja cię tak kocham”.
Później ją ochrzcili. Były różne pogłoski, więc rodzice postanowili, że trzeba ją ochrzcić. W razie jak przyjdzie rewizja, to ona jest ochrzczona, nieprawda, że to żydowskie dziecko.
Irenka chodziła normalnie. Razem spałyśmy obydwie. Jak jechało wojsko niemieckie, to ona do piwnicy schodziła.
Sąsiadka mówiła: „Jak oni się nie boją. To Żydzię tak chodzi razem z nimi! Jak oni się nie boją?” Bawiła się normalnie z nami. Chodziła do kościoła ze mną. My zawsze byliśmy tak za ręce.
Już był obóz. Już wozili Żydów pociągiem. Wpierw nie palili, tylko truli w komorach gazowych. A jak palili, to już ta Irena patrzyła. Wieczorem wychodziliśmy, patrzyliśmy, ogień, słup ognia. W dzień nie było widać.
Rozstanie z Irenką po wojnie
Po wojnie ciocia Ksawera miała ją odwieźć. Irenka nie mogła u nas dłużej być. Zaczęła do pierwszej klasy chodzić, już były obowiązki. Ciężkie czasy nastały. Ale tak my ją kochali, jak swoje dziecko, jak nasze. Zawsze mówiłam, powtarzałam, my wszyscy: „Nasza Irenka, nasza Irenka”. Została odwieziona. Nie do rodziny, bo rodziców jej już nie było. Do obozu- to takie skupisko raczej było- gdzie wszyscy, którzy się uratowali, zbierali się. Starsi i młodsi. Różne ludzie ratowali, w różnym wieku. Ciocia ją tam zostawiła. I kontakt nasz się urwał z tą Irenką.
Poszukiwania Ireny
Ja tak dorastałam i stale nie dawałam sobie spokoju: co się stało z naszą Irenką?, czy ona żyje?, gdzie ona?, co się z nią stało?. I zaczęłam jej szukać. Już po latach, już wyszłam za mąż, dzieci miałam. Często im opowiadałam. I one też tak mówiły: „Gdzie ta nasza Irenka?”.
Poszukiwania zaczęłam od Polskiego Czerwonego Krzyża. Napisałam. Przez dłuższy czas nie było odpowiedzi. W końcu dostałam wiadomość, że w Polsce jej chyba nie ma. Mało było o niej danych, tylko jej imię i nazwisko. I znowu dałam sobie spokój.
Później, zanim powstał tutaj [w Bełżcu] pomnik, w 1984 roku był zjazd. Autokarami poprzyjeżdżali. Nawet chyba z Izraela, zwiedzać. Miałam tylko jej zdjęcie. Pojechałam ze swoim synem, bo to od nas niedaleko, ale byłam bardzo chora, po ciężkiej operacji. Tam był pan, uratowany Żyd, też w Bełżcu się uratował. Niedaleko mieszkał. Byli i ci, którzy go uratowali. Powiedzieli, że oni mi pomogą. Później do Tomaszowa pojechali na przyjęcie i mnie poprosili. Pojechałam. Tam rozmawiałam z różnymi panami. Obiecali, że pomogą mi ją odnaleźć.
Jeden dziennikarz, nazywał się Andrzej Ross, podszedł do mnie. Opowiedziałam mu o dziecku, dziewczynce, że chciałabym ją odnaleźć i dowiedzieć się coś o niej, czy żyje. Pan dziennikarz wziął zdjęcie i obiecał mi, że opublikuje je. Mówił, że ona w Krakowie wydała publikację o swoim życiu, o swoim pobycie tutaj u nas. Ale ja tej publikacji nie widziałam. Dziennikarz powiedział: „Postaram się. Jeżeli będzie to możliwe, to ja pani pomogę ją odnaleźć.”
Za jakiś czas dostałam z Warszawy, z Krakowa gazetę. W tej gazecie był artykuł, gdzie się uratowali dzieci i dorośli. Było też zdjęcie Irenki. Dziennikarz napisał, że jeżeli ktoś się zgłosi, to on do mnie napisze. Ale niestety.
Dwa lata temu było oficjalne otwarcie obozu w Bełżcu, był tutaj nawet prezydent Kwaśniewski, jakieś wyższe władze. Pomyślałam sobie, też pójdę. Upał był. Idę sobie tam jak stacja kolejowa, niedaleko. Idzie dwóch panów chodnikiem. „Dzień dobry, dzień dobry”. „Idzie pani na uroczystość?” Ja mówię: „No idę zobaczyć. Ale mam jeszcze jeden cel. Jest to dla mnie bardzo istotne. W moim domu moi rodzice uratowali życie żydowskiej dziewczynce, która nazywała się Irena Sznycer. Ja ją szukam.” A ten pan tak słucha, słucha i mówi: „Pani ojciec nazywał się Maciej Brogowski?” „Tak, mama moja to Brogowska Cecylia. Była też Ksawera Brogowska - moja ciocia, która przywiozła Irenkę do nas, a po latach, jak już nie było zagrożenia, odwiozła ją.”
Ciarki mnie przeszły. „Czy naprawdę pan pamięta?” A on mówi: „Tak, wie pani, ta Irena żyje. Ona jest teraz w Izraelu.” Ja na to: „Jakby pan mógł pomóc mnie ją odnaleźć? W jaki sposób mogłabym z nią nawiązać jakiś kontakt?” Może podam swoje nazwisko, może ona będzie chciała odnaleźć dom swój. A on już nie bardzo miał chęć rozmawiać i powiedział: „Jeżeli ktoś będzie szukał, to znajdzie. Bełżec nie jest taką bardzo dużą osadą. Nie trzeba podawać adresu.” Podziękowałam. „Zostawia mnie pan w takiej sytuacji. Nie będę mogła sobie darować, że wciąż nic nie wiem.” Na tym się skończyło.
Mam syna, który wyjechał do Nowego Jorku. Pracuje na Manhattanie. Jest tam bardzo dużo ludzi pochodzenia żydowskiego. Syn miał znajomych. Opowiadał, że w moim domu rodzinnym przebywała żydowska dziewczynka. Jest nawet zdjęcie. Po chwili zwrócił się do pana, który zajmuje się odnajdywaniem ludzi. Syn zapytał, czy nie mógłby mu pomóc odnaleźć Irenkę. A on mówi: „Mam takie możliwości. Jest pewna kobieta, pani Ewa, która się też tymi sprawami zajmuje. Porozumiem się z nią i zobaczymy.”
Syn czekał. Nie za bardzo długo. Po kilku dniach syn zadzwonił do pani Ewy. „Tak, tak, wiem o niej. Jest w Izraelu. Mam z nią kontakt. Dam panu numer do Ireny do Izraela.” Syn zadzwonił. Zgłosiła się Irena. Wszystko jej opowiedział, kto on jest, że moja mama szuka panią. „Moja mama teraz będzie szczęśliwa.”
Zaraz zadzwonił do domu. Ale byłam akurat w Tomaszowie [Lubelskim] w szpitalu, chorowałam. Mąż mi powiedział: „Wiesz co? Twoja Irena się odnalazła. Marek z nią rozmawiał.” Nie wierzyłam. Kiedy wróciłam do domu, zaraz syn zadzwonił. „Mamo, Irena czeka, kiedy wrócisz ze szpitala.” Oni często dzwonili do siebie. Powiedział mi, że Irena do mnie zadzwoni. Telefon. Dzwoni Irena. „Maryja, to jestem ja, Irena.” Ścisnęło mi się serce.
Ona bardzo słabo mówiła już po polsku, bardzo słabo. Mówiła po malutku. „Irenka, a dlaczego ty nie dawałaś żadnego znaku życia o sobie? Pamiętam, jak żeśmy się rozstawali, płakaliśmy bardzo i mówiłaś: "Wujciu, ja do was napisze, ja wrócę jeszcze do was.”
Powiedziała, że jak wróciła do Krakowa do obozu, nie było nikogo z jej rodziny. Byli wywiezieni już, spaleni. Miała już z piętnaście lat. We trzy koleżanki postanowiły stamtąd uciec. Wyjechały z Krakowa. Ciężko jej było. Opowiadała, ale ja nie zapamiętałam tego dobrze. Wiedziała, że w Izraelu jest ktoś z jej rodziny. Z tymi dwoma koleżankami próbowała dostać się tam. Droga była ciężka. Przez Anglię. Dotarła do Izraela. Tam zalazła swojego wuja. „Wiesz, to było dla mnie ciężkie, trudne wspomnienie. Postanowiłam, że nie będę do tego wracać, odtwarzać.”
Później szybko wyszła za mąż. Miała siedemnaście lat. „Tylko swojemu mężowi opowiedziałam, jak zostałam uratowana.” A miała też dzieci. „Dzieciom nie opowiadałam. Nie chciałam im mówić, dlaczego moje życie istnieje.” Powiedziała, że zamknęła tamten rozdział, ale skoro ją szukałam i odnalazłam...
Spotkanie po latach
Później bardzo często dzwoniła do mnie. „Maryja, ja za swoje życie się odwdzięczę. Już nie rodzicom, ale odwdzięczę się, że żyję, że mam rodzinę. A tobie obiecuję, że się za niedługo spotkamy". I ja mówię: „Naprawdę?” „Tak, naprawdę. Ja do ciebie przyjadę.” To jak syn ją odnalazł, to był chyba początek maja i ona dzwoni do mnie, jest czerwiec: „Maryja ja za miesiąc będę u ciebie”.
To było dla mnie naprawdę bardzo wzruszające. „Maryja, ja do ciebie przyjadę ze swoimi dziećmi.” Trzy córki miała i syna. I rzeczywiście tak się stało. To był 1 lipca dwa lata temu [2006 r.]. Przyjechała do mnie. Spotkaliśmy się tutaj w tym domu wszyscy jak jedna rodzina. „A teraz pojedziemy Maryja do naszego domu.”
Pojechaliśmy do tego domku, to tak dwa kilometry stąd, a ten domek stoi. A to taki starodawny zabytkowy dom. Wchodzimy. Sień po środku, a dwa pokoje jeden z jednej strony, drugi z drugiej. I duży piec. „A tu taki wielki piec, gdzie się chowaliśmy w zimie. Na tym piecu leżał duży kot razem z nami. A tam w tym kącie było moje łóżeczko, takie blaszane, a takie brzydkie było. A jak nasza mama gotowała pierogi, to jedliśmy pierogi ze śmietaną i mleko piliśmy. Jak mama doiła krowy, chodziliśmy i czekaliśmy, aż ona wydoi i wtedy piliśmy.”
Jej córki słuchają, a ona mówi dalej: „Za stodołą były tory kolejowe i jeździły pociągi". Tamtędy wieźli Żydów na spalenie. Myśmy widzieli. Raz stanął pociąg. Powyskakiwali ci Żydzi. Wyskoczyła nawet dziewucha, większa niż nasza Irenka i w krzaki się schowała. Biedaczka była nago. Poszliśmy zobaczyć. Dziewczątko tak się chowała, kryła. Piękne długie, czarne włosy miała. Irena zaczęła płakać: „Chodźmy do domu, chodźmy do domu.” A sąsiadka przyszła- to taka nasza kuzynka też- i wzięła tę Żydówkę. Dała jej coś do okrycia. Ale nie wzięła jej do domu.
Gestapo szybko się dowiedziało. Przyjechali i zabrali tą żydowską dziewczynę. Nie widziałam, jak ją brali. Myśmy uciekli. Marnicze [sąsiedzi] ją zabrali. Ale kto zawiadomił gestapo? Ja tam nie byłam, nie widziałam, jak ją brali, bo nasze tak płakało.
Medal
„Maryja, za to, że żyję i mam rodzinę, odwdzięczę się. Ale nie twoim rodzicom, naszym rodzicom, bo ich nie ma.”
Długo nie mówiła, o co chodzi. W tamtym roku napisała: „Maryja, opowiedz wszystko, jak to było, jak ja u was przebywałam, opowiedz nasze życie.”
Napisałam, wysyłałam do niej do Izraela. A ona te moje pisma wysłała do Departamentu Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Później powiedziała, że przyjdzie do mnie wiadomość, że będzie medal i dyplom. I rzeczywiście, przyszła do mnie z Jerozolimy wiadomość, że został przyznany medal.
Relacja pochodzi ze zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie; została zarejestrowana w ramach projektu "Światła w ciemności - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata"