Sprawiedliwi i ich dzieci
(Relacji udzielili):
p. Feliks Kida, syn Anastazji i Józefa Kidów. Najstarszy z dziesiątki rodzeństwa, ur. w 1923 r. Rodzice prowadzili gospodarstwo rolne koło Ulanowa. Ranny w walkach kampanii wrześniowej 1939 r.
oraz p. Antoni Kida, syn Anastazji i Józefa Kidów. Jeden z dziesięciorga rodzeństwa, młodszy brat Feliksa, ur. w 1945 r.
Rodzina
(Opowiada p. Feliks Kida):
Józef mąż, ojciec, Anastazja matka, żona. I dzieci - ja byłem pierwszy, Władek - już nie żyje, my oba poszli na wojnę - on zginął, a ja został ranny i przyszłem do dómu, Maryśka, Zdzisiek - już nie żyje, Jasiek, Kryśka, Jurek, Mirek... Było nas dziesięcioro.
(Z relacji p. Antoniego Kidy):
Moi rodzice nazywali się Anastazja i Józef Kida. Matka pochodziła zza Rzeszowa, z Przybyszówki, a ojciec z miejscowości Kępa Rudnicka. Dlatego się zapoznały ze sobą, bo matka miała brata księdza w Rudniku nad Sanem, a ojciec był tam parobkiem. I tak się parobek z siostrą księdza dogadał.
Rodzice całe życie na gospodarstwie pracowali. Ojciec urodził się w 1898, a matka w 1901. Matka, jak umarła, miała 93 lata, a ojciec miał 91. Było nas 12 w domu, tylko jedno umarło, jak miało 9 dni, teraz nas żyje 7. Kępa Rudnicka, tam jest moja ojcowizna, tam mieszkali moi rodzice. I tam się ukrywały te osoby.
Żydzi w Ulanowie przed wojną
(Mówi p. Feliks Kida):
Na tym placu gdzie teraz jest liceum, była bóżnica i łaźnia. To był duży budynek. Tam było parę sklepów, to znaczy ładnych parę sklepów w Ulanowie. Taki - nie wiem czy z Żydów, czy Polok, chodził i pukoł we drzwi. Jak popukoł tak oni zamykali te sklepy. I święto, szabas.
Kuczki takie budowali, jak mieli ganek. Jak nie mieli ganku, to budowali szopy. Na tej szopie gałęzie z choiną położone, taka klapa była podniesiona, a pod tą klapą choina była. I tam się świeciło w środku. To my chłopaki młode... ja tak nie bardzo się tam wtrącałem, bo tata nie doł. Jakby się tata dowiedzioł, to by mi pucułę spucowoł i już.
My mieli znajomych Żydów - „Maślanka”. Nazywały go Maślanka, bo un przyjiżdżoł do nas po mliko na Kępę i handlowoł, robił masło, maślankę i sprzedawał w Ulanowie. Był co dzień, tylko w sobotę i w niedzielę nie. My się nie porozumiewali właściwymi nazwiskami, tylko jak był handlarz maślanką- to Maślanka, a tamten [drugi] to mu było Majlech.
(P. Antoni Kida):
Ulanów to żydowskie miasto, jak Rozwadów. Cały rynek to żydowskie budynki. Tu gdzie policja, gdzie poczta to wszystko Żyd. Tu był sam Żyd.
Część Żydów Niemcy wywieźli, a część na kirkucie zabito. Rodzice opowiadali, co to Niemce robiły z tymi Żydami. Matka moja opowiadała - bo nosiła żywność do Ulanowa Żydom nie-Żydom - szła z Ulanowa, widziała na własne oczy, jak Niemiec wyniósł żydowskie dziecko, może sześciomiesięczne, za nogi jak przyłożył o mur... A ona w nogi. Za chwilę słyszy - całą rodzinę wyprowadziły - strzały.
Ukrywani
(P. Feliks Kida):
Wojna
Troszkę było wolności do 1939 roku. W 1939 roku wojna naszła.
Jeszcze za Niemca ci Żydzi byli rok czasu były [w Ulanowie]. Potem jak zaszedł rok 1941 czy 1940, Niemiec wyganioł to wszystko. Stary Żyd [Majlech], Jizyk czy jak, jak przyszła Rosja do Sanu, ucikł, zostawił ich. Przyszedł syn Majlechów do taty: „Panie, weź nas pan”. Tata mówi: „Jak was wziąć, jak śmierć...”. Ale on płakoł, prosił. Potem te panie Żydówki przyszły. To było popołudniu. Trochę oni tam [w Ulanowie, gdzie posiadali sklep z ubraniami- red.] mieli towaru, trochę przynieśli.
Pod wieczór [syn Majlechów] mówi: „Jeszcze trza by pójść, bo ostało”. To tata do mnie: „Weź Władka i idźta z nimi”. I pośli my, wieczór, jeszcze my przynieśli tych szmatów, ubrań. Ale już my tak szli ukradkiem, już my się kryli, bo już zaczynały za nami zaglądać. Pomału dostali my się do dómu, tata ubrania wziął pochowoł do stodoły.
Kryjówka
Była stodoła, przy stodole drewutnia, tam było trochę drzewa - warsztat stolarski, rupiecie jak to na gospodarstwie. W stodole mieściły [się]. Ich wszystkich było ośmioro. Jedna starsza kobicina była, tego Maślanki żona. Więcej było od Majlecha, od Maślanki była Chajka i Józef, to troje było - matka, syn i córka. Dorośli byli. Dzieci małych nie było. Najmłodsze to Majlech mioł, dziewczynę, ale ona miała już ponad 10 lat. Po polsku mówili, całkiem dobrze. Po żydowsku tyż. Trzech mężczyzn, a resztę Żydówki. I ony zostały.
Tata mówi: „W dómu nie będziecie”. Oni sami mówili: „Nie będziemy w dómu, tylko w stodole”. Pierwszą noc przebyły. Rano wstały i tata mówi: „Tak nie zostanie. Musicie zrobić sobie jakieś budę w stodole, w słomie. Z jedzeniem nie wiem, jak zrobimy, was tyle jest...” Nas w domu było tyż dziesięcioro ludzi.
Strach było, bo my byli na przeglądzie, znaczy nastawione w nastroju wrogowym od ludzi i my się obawiali. Tata mówił: „Nie będziecie wychodzić, żeby było dobrze dla was, trudno darmo - już ja mam śmierć na karku”. Uzgodnili to, w stodole zrobili w słómie pomieszczenie - trocha my słómy wynieśli, deski i zrobili my ten bunkier. I tam siedziały.
Ojciec mówi: „Będziecie jeść to samo co i my, osobno nie możemy gotować, bo to nie da rady”. Była komora, tam był parnik, ziemniaki się w korycie tłukło. W tym wiedrze, co [dla] świń się nosiło, wstawiało się specjalny garnek do wynoszenia jedzenia. Nie wolno było na wirzchu garnków niść, bo wykryją. Zaniesło się do stodoły, ony se wzięły, już se podzieliły, zjadły, naczynie wyjęły i położyły w stodole. Siostra szła tam z wiadrem, naczynia zbierała i myła.
Za swoją potrzebą też było wiadro. Oni do wiadra robili i do dnia wynosił któryś z nich. Potem tata mówił: „Niedobrze to jest, wy zostawcie w stodole wiadro, a ja na pole wyniesę”. I tak trwało dwa lata.
Nie, nikt nie wiedział, [że trzymaliśmy Żydów], ani mowy.
(P. Antoni Kida):
Rodzina Gerstenów
Ony mieszkały w Ulanowie, miały sklep odzieżowy. Jak gestapo wpadło do Ulanowa i gnało Żydów na rynek, ony zdążyły ucic nad San, do krzaków. Zostawiły wszystko, uciekły. Ludzie mówią: „O, bogate”, wcale nie były takie bogate, średnie były.
W krzakach siedziały 2 tygodnie. To była jesień, zimno i w końcu przyszły do rodziców, bo znajome były. Ony wcześniej od rodziców brały mleko, jajka. I zgłosiły się. Nas było 11, a ich przyszło 9 [rozbieżność z relacją brata Feliksa-red.]. Przyszły, prosiły na litość. I ojciec się zgodził. Gersten nazwisko miały. Dwie najmłodsze dziewczynki Esta i Helena, i Gabriel - to imiona.
Kryjówka
Była stodoła, a przy stodole warsztat ojca, tam trochę stolarzował. Kryjówkę zrobił ojciec z chłopakami. Ten, co jest najstarszy mioł 21 lat [Feliks], a następni mieli 16, 18. Dzisiaj ten, co ma 18 lat, wygląda jak piąty numer nici, przedtem 18 lat chłopak to był chłop. Wykopały dół pod bojowiskiem, pod słomą, zakryły deskami i ony tam siedziały - w nocy wychodziły. Wejście było od strony stolarni.
Ale to trza było żywić, tu 11, tu 9. To tyle ludzi. Było 7 krów, gospodarstwo 20 hektarów. Matka piekła dla nich w nocy chleb, a w dzień dla rodzeństwa. Siedziały 9 miesięcy [rozbieżność z relacją brata-red.]. Już przy końcu było ciężko, bo zaczęły niuchać. Dla zmylenia przeciwnika trzymało się świnie w tej szopie bez całą zimę, bo przecież ludzie widziały: „Ni ma świni, a noszu jeść?”
Najgorzej było z higieną.
Tu dzieci było jedenaścioro, każdy miał swoje pole do popisu, pilnować, żeby się ktoś nie zbliżał.
Najgorzy była zima, w nocy przychodziły do domu, ogrzały się, matka zrobiła herbaty i z powrotem. To było ciężkie życie dla nich, ale przeżyły.
Sytuacje zagrożenia
(P. Feliks Kida):
Zawsze było podejrzenie. Akurat ojciec zabiuł świnię, a tam z drugich dómów był K., on folksdojcz był, fałszywy. Zaskarżył tatę, że świnia jest zabito u nas. Przyjechały. To były Ukraińcy, policja znaczy ukraińska. Chodziły, szukały. Ale ojciec wywąchał prędzy i wszystko pochowoł. Nie zdybały nic. My mieli pietra, bo jak znajdą [Żydów], ale tata powiedział jem: „Mata siedzić, ani się nie odezwać, ani wyłazić, ani nic, bo będzie rewizja”. I nic nie było.
Przychodziła banda - tak nazwano była partyzantka złodziejsko. Ony partyzantka?! Ony rabowały świnie, krowy. Pół nie żyje [z tej bandy]. Byli u nas 4 razy, przez 4 noce przychodzili, napadali. To był K. Wojciech, P., T., O., G., W.... Ich było ponad 10.
(P. Antoni Kida):
Już było niewesoło, bracia opowiadały, że z miesiąc, może dwa przed wyjściem przyjechało gestapo, coś niuchały. To szczęście od Boga, że jeden z braci był w stolarni, bo jeden skurczysyn Żyd chcioł wyjść i pokazać się, a ten go za łeb i... Mówił, że im ciężko było, nie mogły już wytrzymać. Tyle, co wiem, to mówię. Podziękowałyby nam... Rodzice dużo przeżyli.
Teraz niedawno pod Łańcutem pisane było, że to samo było, co na Kępie u rodziców. Cała rodzina, 8 osób poszło, ani śladu ni ma, Markiewicze czy jakoś się nazywały. Tak samo i tutaj, jeszcze do miesiąca czasu mogło być różnie. Jakby Ruskie nie przyszły...
Po wojnie
(P. Feliks Kida):
Wyzwolenie
Potem przyszło wyzwolenie, przyszły wojska radzieckie na ofensywę do Sanu. Pierwszą noc troszkę szczelania było, ale nic się nie stało. Jak wojska przyjechały, w stodole nie było słomy. W ziemi bunkier był, co [Żydzi] siedzieli. I [Rosjanie] wprowadzili kónie i któryś tam koń stanął [i] wpadł. Oni [ukrywający się] wtedy wyleźli z tego dołu.
Żołnierze tatę wzięły do ataku: „Co to za ludzie su, co to pan tu trzymo, banda?!”. Tata mówi: „Nie banda, tylko Żydy, skryli się przed Niemcami i tak siedzieli”. „To my ich zabierzemy”. „To już wasza sprawa. Ja już do tego nie mam nic”. Wzięli ich na Wólkę [Bielińską], potem na Gliniankę. I tak się rozstały [z nami].
Nas wszystkich z dómu wypędzili na drugą wioskę, pod las. My tam pośli i tam siedzieli. Tata zostoł na miejscu, bo te wojsko mówi: „Chadziaj niech ostanie”.
Po wojnie
Potem jak oni zostały zabrane - bo przecież same nie poszli, bo by jeszcze nie pośli zaraz, ale wojsko ich wzięło - to cóż z wojskiem było do godanio... Za jakiś czas się odezwali. W Krzeszowie byli, z Glinianki do Krzeszowa ich zagnali. I napisany był list, że są... nie były w Ameryce od razu, tylkoż gdzieś bliżej... potem byli w Kanadzie. Ta więź listowa była, listownie się porozumiewały. Pisały, tego owego, któreś chorowało.
(P. Antoni Kida):
Po wojnie
Jak przyszły Ruskie, to ich ojciec wyprowadził nad San i nad Sanem poszły do Krzeszowa. W 1943 przyszły, a... musi przed 1945 poszły. W Krzeszowie zaraz jedno umarło z wycieńczenia, a reszta - część pojechała do Kanady, a część do Ameryki. Pisały do nas, przysyłały trocha paczki, trocha piniędzy. Ony początkowo przyjeżdżały do Ulanowa, a teraz...
Nie dały za dużo, to co mogły, ale to wszystko było zero, bo niektórzy ani jednej czwartej tego nie udostępnili, co moi rodzice, a dostali piniędzy multum. Tu było 9 ludzi, przecież ja bym tu nie siedzioł. Ale już niuchały, już niuchały.
Medal
Już musi lata ‘80 były, brat cioteczny Edek Kaszubek, już nieżyjący, zajął się tem [staraniami o medal- red.]. Przyjechoł na Kępę, papiery napisał i do Izraela wysłał. Dopiero oni odesłali. Rodzice dostały medal „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”, w 1980 albo 1981 roku. W Izraelu są posadzone 2 drzewka.
Rodzice miały jechać, ale ojciec mój był trochę uparty, matka miała ochotę jechać do Izraela, a tata gada: „Ja już w tym wieku...” Może końmi by pojechał, bo końmi lubiał jeździć, a samolotem to nie bardzo. Po medal do Warszawy nie pojechały, bo ojciec nie chcioł. Pojechoł brat Zdzisław, tyż nieżyjący już.
Relacja pochodzi ze zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie; została zarejestrowana w ramach projektu "Światła w ciemności - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata".