„Rodzice koszyczek mi dawali, szłam w strachu po miedzach 2-3 kilometry i płakałam. Musiałam zanieść, bo tata kazał. Stawałam przy płocie, ››mama, mama‹‹ wołałam i ona wychodziła. Był z nią tam Rab, jeden z najbogatszych Żydów w Wojsławicach. Starszy pan był, po czterdziestce” – mówi.
Dora miała ze dwadzieścia lat. Była córką rabina z Włodawy. „Na początku ukrywała się u Chomy, też z Kukawki, ale musiała od nich odejść.
Ojciec natknął się na nią, pasąc krowy. Usłyszał ››oj, oj‹‹, myślał, że zwierzę jakieś, podszedł, a tu widzi kupkę nakrytą kocem, deszcz padał. Zapytał: ››Czego Ty jęczysz?‹‹ A ona, że jest głodna, zaziębiona, zęby ją bolą i że na życiu jej nie zależy. ››Może pan mnie nawet zabić‹‹ – powiedziała”. W kieszeni miał kawałek chleba, dał jej, a wieczorem poszedł po nią z matką. Mama nagotowała wody do balii, wyszorowała, dała jej swojej ubranie, tamto spaliła, bo od robaków się ruszało i nakarmiła rosołem. „Zośką ją nazwaliśmy – mówi. – Dla zamaskowania”.
Najpierw trzymali ją w stodole, ale jak Niemcy zaczęli robić obławy, szukając partyzantów, przestraszyli się, że przez nich całą wieś spalą, więc wykopali jej schron w lesie. Zrobili właz przykrywany mchem i gałęziami, który się zasuwało po wejściu, a w dole były snopki siana i coś do przykrycia. Dotrwali w nim z Rabem do wyzwolenia.
„Byłam wtedy z nimi, 22 lipca 1944 r. – mówi. – Ach, jak myśmy się cieszyli”.
A potem szybko Rab umarł na cukrzycę, a Dora wyjechała do Izraela.