Nazywam się Marianna Kasprzak. Rodzice to Feliks i Wiktoria Antosiewicz. Mieszkałam w Radzyniu Podlaskim przy ulicy Warszawskiej 18.
Mama była krawcową, a ojciec malarzem, jednym z poważniejszych w Radzyniu Podlaskim. Prowadził roboty ogólno budowlane. Należeliśmy do rodziny może niezbyt zamożnej, ale niebiednej. Takiej, której powodziło się w miarę normalnie.
Dzieciństwo Marianny Kasprzak
Doskonale pamiętam [swoje dzieciństwo], chociaż wydawałoby się, że dziecko siedmioletnie niewiele może zapamiętać. Dzieci kiedyś wchodziły w życie dorosłych wcześniej niż teraz, do tego zmuszało życie. Uczestnictwo w życiu przyspieszało rozwój umysłowy dziecka.
Byłam na podwórku, mieszkaliśmy w domu jednorodzinnym, drewnianym, jak to w małym miasteczku. Tego domu już nie ma, nie istnieje. Był wrzesień, musiało być chłodno. Byłam z mamą i siostrą na podwórku. I na podwórko wpadła do nas, dziewczyna, młoda, owinięta w grubą kraciastą chustę i padła mamie do nóg. Prosiła o schronienie. Nie było czasu do namysłu, bo sąsiedzi z jednej strony, sąsiedzi z drugiej strony. Trzeba było błyskawicznej decyzji.
Decyzja o ukrywaniu
Mama szybko wzięła ją do mieszkania. Pierwsza czynność to nakarmić. Pamiętam jak ona połykała tę łyżkę strawy, kawałek chleba. Jak patrzyłam, to budziło to we mnie zdziwienie, bo człowiek do reszty jeszcze wszystkiego nie rozumiał. Oczywiście po nakarmieniu z mamą i siostrą włożyły ją do beczki po kapuście, przykryły czymś. Mama bała się, że ktoś wejdzie. Dopiero wieczorem, jak przyszedł ojciec, zebraliśmy się i mama opowiedziała. Ona wyszła. Decyzja była nie do odwrotu. Bo było zarządzenie, że nawet jeżeli w przeciągu 24 godzin udzieli się schronienia Żydom, to grozi kara śmierci. Moi rodzice byli bardzo zżyci ze społecznością żydowską także pozostała u nas. I była.
Ta pierwsza nazywała się Pesa, Pesa Bidermann. Jej zabili wszystkich. Ona była młodą mężatką. Miała dwójkę małych dzieci. Niemcy, jak zrobili łapankę, tak całą rodzinę jej wybili. Jej nie było w tym czasie w domu i dzięki temu przeżyła. Trochę wiedziała z Radzynia jacy są ludzie, bo gdyby poszła gdzie indziej, to by było inaczej. Stosunek sąsiadów [do Żydów] był nieprzychylny.
Natomiast, Sabę, nazwisko panieńskie Blumen przyprowadził jej narzeczony. Ojciec go nazywał Molek. Molek Lichtensztein z Radzynia. Ojciec 1903 rok, miał wtedy jakieś 38 lat, on chyba też z tyle. Znali się jeszcze z okresu sprzed okupacji. Jak ojciec prowadził roboty remontowe podczas okupacji, to Niemcy cześć Żydów wybijali, a część wykorzystywali do takich robót. Ojciec pracował z tym Molkiem Lichtenszteinem.
Saba była z Międzyrzeca Podlaskiego. To była jego [Molka] narzeczona, wielka miłość. Ona była wykształcona. Ich mieli wywieźć do obozu na Majdanek. Młodzi, silni i odważni chłopcy wyrwali deskę z pociągu. Uciekła. Przyprowadził ją Molek. Wiedział, że jest już jedna Żydówka.
Pamiętam, jak weszła do domu. Jeszcze kulała. Była ranna. Blizny miała. [Miała] odłamek z nodze. Wtedy był w Radzyniu doktor Gruszecki. Ojciec poprosił, żeby przyszedł. Trzeba było ten odłamek wyjąć. [Doktor Gruszecki] nie wziął ani grosza za pomoc, ale powiedział, żeby go więcej nie prosić. Na tyle był szlachetny, że zachował to w tajemnicy. Odkaził, ranę trzeba było leczyć. Nie było leków, to różne domowe sposoby... Rana była duża, nie było bandaży. Myśmy z siostrą prałyśmy te zakrwawione prześcieradła w rzeczce niedaleko. Nawet to było niesamowitym ryzykiem.
Przez jakiś czas, krótki, Molek odwiedzał ją. Przychodził do domu. Jak przychodził, to niby jakieś wiadra z farbą brać. Ojciec miał tych kilku Żydów, co pomagali, a nikt nie wiedział, że oni są ze sobą w kontakcie. To była wielka tajemnica.
Już ludzie... jakieś przecieki były. Robili Niemcy czystkę. Likwidowali tych, co byli wzięci do roboty. Ojciec skądś się dowiedział, że będą likwidować wszystkich Żydów. Namawiał [Molka], żeby jakoś się skrył. Ale on powiedział w ten sposób: „Jeśli on zostanie, to mogą zrobić w domu rewizję. Wtedy zginiemy wszyscy, a tak niech ona przeżyje.”
W niedługim czasie gestapo wszystkich Żydów zlikwidowało. I zaczęły się dni horroru.
Każde z nas miało jakieś określone zadanie. Ja byłam najmłodsza, pilnowałam, bawiłam się, byłam cały czas w domu. Jak tylko ktokolwiek zbliżał się do domu, to ja biegłam szybko, mówiłam i one wtedy miały możliwość [schować się] do tej skrytki, a tak to normalnie chodziły po mieszkaniu. Były traktowane jak siostry, jak córki.
Kryjówka w domu
Był w domu schowek w ścianie, skrytka koło pieca. Dwie osoby z powodzeniem do tej skrytki weszły, natomiast drzwiczki były zamknięte. Na drzwiach wisiał obraz, jakaś słaba reprodukcja. Ojciec nazywał to z niemiecka landszaft. Reprodukcja przedstawiała owoce cytrusowe, których ja na oczy nie widziałam.
W dzień, w razie niebezpieczeństwa, to ona tam była. Natomiast normalnie to chodziła po mieszkaniu. Razem spaliśmy w jednym łóżku, jedliśmy przy jednym stole. Nawet jak w dzień się pilnowało, nikt do nas nie przychodził. Nikt o tym nie wiedział. Nawet nikt z rodziny, [poza] ojca siostrą, z którą łączyło mnie wielkie uczucie.
Sytuacje zagrożenia
Był taki moment, pamiętam, mama była w ogrodzie, nie było nikogo w domu. Przyszedł do domu Niemiec. Wołali po ojca, do roboty, miał odnawiać. Chyba posłańca dali. Nie było nikogo w domu i ten szwab wszedł do kuchni, bo była tylko kuchnia i pokój, i w pokoju wziął ręce do tyłu, nogi rozkraczone, bo oni taką przyjmowali postawę, stanął nad tym obrazem i się przyglądał. Mnie serce... nie wiedziałam, czy one się tam nie poruszą. Trzymałam na ręce kota. Ja tego kota ścisnęłam mocno, że aż on zadrapał mnie i wyrwał mi się z rąk. Wybiegł do kuchni, ja za nim, a Niemiec wyszedł za mną. Dzięki temu odwróciła się jego uwaga od tego obrazu.
Później, jak opowiadałam, to Saba przytuliła i wycałowała mnie. Zresztą w ogóle mnie bardzo lubiła. Pesa nie, Pesa była bardziej przygnębiona, straciła męża, dzieci, Saba też straciła narzeczonego, ale była bardziej pogodna. Pesa była bardziej wykształcona, ona mi zawsze śpiewała Rebekę, ja bardzo lubiłam...
Jeszcze pamiętam, jak Saba wzięła mnie na ręce i mówiła:
„Pamiętaj Marysiu, nie wolno ci nikomu o tym mówić, bo zabiją nas wszystkich.” A ja jej powiedziałam: „Jak Boga kocham, nikomu na świecie nie powiem.” Później po wojnie ona mi te słowa przypominała w listach.
Kiedyś ciotki wybierały ziemniaki w kopcu. Może się trochę domyślały. I pytały mnie, czy wy macie kogoś? Czy wy kogoś ukrywacie? Ja się rozpłakała i zaprzysięgałam, że nikogo u nas nie ma. Po wojnie, jak już wszystko wyszło na jaw, one mówiły: „Ale ty byłaś! Nie dało się z ciebie niczego wyciągnąć.” Sytuacja tego wymagała. Tak nas nauczono.
Jedyna osoba, która wiedziała to była siostra ojca. Ona nam trochę pomagała w dostarczaniu żywności.
Siostra mojego ojca, nie pamiętam ani jego nazwiska ani jego imienia, jako młoda dziewczyna była zakochana właśnie w Żydzie. To była wielka miłość. Jej rodzice nie mieliby nic przeciwko, ale ostatecznie nie pozwolono na małżeństwo. On zginął, Niemcy [go] zabili. Ślad po nim zaginął. I ona nie wyszła za mąż. Została panną i umarła w samotności. To było takie wielkie uczucie.
Były u nas do 1945 roku. Potem wyjechały, już jak Warszawa została wyzwolona. Do nas razem z wojskiem rosyjskim jeden z Żydów w mundurze rosyjskim [przyszedł] Josek, mąż. Saba się z nim pobrała i z nim wyjechała. Nazywała się Saba Kuperszmit.
Pesa też wyszła [za mąż] i chyba razem wyjechały. Nazwisko jej [było] Bidermann.
Pesa dużo wcześniej zmarła na raka w wieku 50 lat. Saba zmarła w 2004 roku mając 80 lat. Jeszcze listy od niej dostawałam.
Uhonorowanie Wiktorii i Feliksa Antosiewiczów
Rodzice zostali odznaczeni. Wiktoria i Feliks Antosiewicz otrzymali medal „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata” w 1992 roku.
Relacja pochodzi ze zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie; została zarejestrowana w ramach projektu "Światła w ciemności – Sprawiedliwi wśród Narodów Świata"