Dom Małego Dziecka im. ks. G.P. Boduena. Furtka do życia

Irena Schultz, jedna z osób, które w czasie II wojny światowej ratowały dzieci żydowskie z getta warszawskiego, przyprowadzając je do Domu Małego Dziecka im. ks. Boduena, po latach napisała: „dla wielu zagrożonych małych istot Dom stał się – i nie ma w tym nawet cienia przesady – furtką do życia”.

Tradycja Domu ks. Boduena, najstarszego w Polsce zakładu opiekuńczego dla porzuconych dzieci, sięga XVIII wieku. W 1736 r. założył go francuski ksiądz misjonarz Gabriel Baudouin. Dom funkcjonował początkowo pod nazwą „Szpital podrzutków imienia Dzieciątka Jezus” i mieścił się w Warszawie, przy Krakowskim Przedmieściu, w dwupiętrowej kamienicy naprzeciwko kościoła św. Krzyża. Trzydzieści lat później przeniesiono go na plac Warecki i przekształcono w Szpital Generalny Warszawy. Zakład dla dzieci stanowił oddział szpitala. W bramie budynku znajdował się otwór z korytkiem, do którego anonimowo można było włożyć dziecko. Placówka prowadzona była przez księży misjonarzy. Władze świeckie przejęły go w latach 30. XIX wieku. W 1917 r. zakład znów stał się osobną placówką, zaczął podlegać władzom Zarządu Miejskiego. Do dziś funkcjonuje jako opiekuńczy zakład dla dzieci (Dom Dziecka nr 15), mieści się przy ul. Nowogrodzkiej 75.   

Dom ks. Boduena  odegrał ważną rolę podczas II wojny światowej dając schronienie wielu porzuconym warszawskim dzieciom. Dyrektorem Domu była w tym czasie dr Maria Prokopowicz-Wierzbowska.

Jako jedna z placówek należących do warszawskiego Wydziału Opieki i Zdrowia, Dom Boduena podlegał ścisłym regułom i kontrolom okupanta. Każde dziecko przyjmowane było na podstawie skompletowanych przez pracowników Wydziału dokumentów – wywiadu środowiskowego, metryki, świadectwa zdrowia. Kierownikiem Sekcji Opieki Zamkniętej, któremu podlegały zakłady opiekuńcze, był w czasie wojny Jan Dobraczyński.

Podczas okupacji liczba dzieci przyjmowanych do Domu Boduena wzrosła dwukrotnie. Pochodziły one przeważnie z rodzin osób zabitych, wysiedlonych czy aresztowanych. Nie wszystkie sieroty zostawały jednak w zakładzie. Wiele, w ciągu kilku dni, a nawet godzin, przenoszonych było do innych placówek, szpitali lub rodzin zastępczych.  

W czasie wojny w Domu Boduena schronienie znalazło także wiele dzieci pochodzenia żydowskiego. Za wiedzą i pełną akceptacją dyrektor Domu, a także kierownika Sekcji Dobraczyńskiego, nielegalnie przyjmowano je do zakładu i udzielano im pomocy. Ratunek organizowany był przez personel placówki, przede wszystkim przez jedną z opiekunek przyzakładowych, Władysławę Marynowską.

Marynowska weszła w kooperację z pracowniczkami Wydziału Opieki – Ireną Schulz (bliską współpracowniczką Ireny Sendlerowej) i pielęgniarką Heleną Szeszko, które posiadały przepustki do getta i potajemnie wyprowadzały stamtąd dzieci. Każdego miesiąca dostarczały do Domu ok. ośmiu sierot. Informacja o planowanym podrzuceniu dziecka przeważnie podawana była telefonicznie, szyfrem zawierającym dane na temat wyglądu dziecka i pory jego przybycia.

Do Domu Boduena trafiało jednak zdecydowanie więcej żydowskich dzieci. Niektóre, jeszcze przed zamknięciem getta, przyprowadzone zostały przez samych rodziców. Wiele przez polskich opiekunów, którzy w strachu przed karą za pomoc Żydom, oddawali dzieci powierzone im wcześniej przez rodziców. Inne były po prostu podrzucane, jeszcze inne przyprowadzane przez działaczy podziemia lub pracowników Wydziału Opieki, którzy wiedzieli, że w Domu dzieci te znajdą schronienie.

Nowo przybyłe dzieci żydowskie ukrywano wśród reszty wychowanków, karmiono je, pielęgnowano, leczono. Wiele z nich było w ciężkim stanie zdrowotnym. O tym czy dane dziecko mogło na dłużej zostać w zakładzie decydował jego wygląd. Dzieciom o tzw. złym wyglądzie jak najszybciej należało znaleźć inne schronienie – lokowano je w rodzinach zastępczych lub przenoszono do peryferyjnych zakładów opiekuńczych, przeważnie zakonnych. Często zdarzało się, że sami pracownicy Domu lub Wydziału Opieki zabierali do siebie któreś z dzieci na przechowanie, do momentu znalezienia dla niego stosownego schronienia.

Dzieci żydowskie przyjęte do zakładu otrzymywały „aryjskie” dokumenty. Pracownicy Wydziału fałszowali ich wywiady środowiskowe, metryki i świadectwa zdrowia. Na podstawie tych dokumentów dzieci mogły zostać oficjalnie przyjęte. Zdarzało się też, że wychowankowie rejestrowani byli pod nazwiskami tych niedawno zmarłych. Reszta dzieci, która przebywała w Domu tylko przez krótki czas, raczej nie była ewidencjonowana. Zawsze jednak starannie spisywano dane przybyłych, znalezione przy nich przedmioty czy notatki, z myślą o tym, by nie tracili swej prawdziwej tożsamości, a ich rodziny mogły odnaleźć ich po latach. Mimo to trudno ostatecznie ustalić ilość żydowskich dzieci przyjętych do zakładu, szacuje się ją na ok. 200.

Historia Domu ks. Boduena krzyżuje się z historią Janusza Korczaka i jego Domu Sierot. W początkowym okresie okupacji dyrektor Prokopowicz-Wierzbowska spotykała się z Korczakiem i proponowała opiekę nad najmłodszymi dziećmi z prowadzonego przez niego zakładu. Korczak odmówił – wtedy jeszcze nie wierzył, że Niemcy będą mordować dzieci.