„Przyszedł w nocy. W okno zapukał. Była jesień 1942 r.” Mieszkali w Helenowie koło Nieświeża. Mieli ze 20 hektarów, sad, ule, owce.
„Myśmy go znali, mieszkał w Uznowie, niedaleko. Przychodził do nas przed wojną, zawsze z ciotką po mleko, jajka”.
Nazywał się Szymon Kantorowicz, miał dwadzieścia kilka lat, był krawcem i fryzjerem. Rodzice uznali, że jak przyszedł po pomoc, to trzeba pomóc. Co stało się z jego ciotką, nie wiadomo. Chyba zginęła. Nigdy Szymka o to nie pytali.
Ojciec wykopał kryjówkę. W pokoju wyjął deskę z podłogi i pod nią zrobił głęboki dół. W razie niebezpieczeństwa podnosiło się deskę, Szymek wchodził, a na desce kładł się duży pies. – On się nie ruszył, można było go kopnąć, a z deski by nie zszedł.
Od pilnowania, kto idzie, były dzieci. Miałam dwóch starszych braci. Niemcy przychodzili często. Stacjonowali w szkole i kupowali od nich słoninę, jajka, mleko.
Szymek siedział w domu, szył ubrania, kożuchy, coś reperował, zawsze miał jakieś zajęcie. A w piątek po zachodzie słońca wyciągał Torę. Wtedy nie wolno było mu przeszkadzać.
Razem z nim przyjechali do Polski. Jechali pociągiem towarowym z całym dobytkiem. Schowali go w sianie. Wysiadł w Warszawie. Chciał nam zapłacić za ocalenie życia, ale ojciec nie przyjął zapłaty.
Oni osiedli w Świebodzinie, a Szymek po kilku latach wyjechał najpierw do Holandii, a potem do Kanady. Odszukał Krepskich po wprowadzeniu stanu wojennego w 1982 r.