Rozmowa z Marią Iwaszkiewicz-Wojdowską
Ludwika Włodek: Czy twoi rodzice rozmawiali w domu o ratowaniu Żydów? Czy ty i Teresa (siostra Marii) wiedziałyście, że to robią?
Maria Iwaszkiewicz: Wiedziałyśmy.
Ale jak to było? Wzięli was na rozmowę i powiedzieli, że pomagają ludności żydowskiej?
Pamiętam taką tragiczną rozmowę. Był chłopiec do przechowania. Rodzice spytali się nas czy się na to zgadzamy. Z chłopcami zawsze było trudniej, byli przecież obrzezani. Szantażyści zaczynali od tego, że kazali rozpinać spodnie. Dlatego to było takie upokarzające. Wtedy rodzice nie zdecydowali się zatrzymać tego chłopca. Uznali, że przez Stawisko – nasz dom w Podkowie Leśnej – przewala się zbyt dużo ludzi.
Jednak Stawisko służyło za miejsce ukrywania bardzo wielu Żydów. Muszę pochwalić Podkowę Leśną i jej mieszkańców. Nigdy nie było tam wsypy a bardzo wielu Żydów się tam przechowało. Między innymi późniejszy znany dziennikarz Lucjan Wolanowski. Z domu nazywał się Kon. Był bardzo przystojnym facetem, ale niewątpliwie od razu poznawało się jego żydowskie pochodzenie. Był taki czarny z płonącymi oczami. Latem wychodził tylko wieczorem. Kolegował się z nami.
Mieszkał w samym Stawisku?
Nie, w Podkowie, bardzo niedaleko nas. Wtedy Podkowa była znacznie mniej zaludniona. Takich domów, gdzie zbierała się tak zwana młodzież, gdzie urządzano wieczorki, zebrania było zaledwie kilka. Lucek brał w tym udział.
W sprawie ratowania Żydów głównie chodziło o załatwianie im papierów. Od tego specjalistką była moja matka. Współpracowała przy tym z niejakim Włodzimierzem Sudzickim, który pracował w gminie Brwinów. Na każdej kenkarcie musiała być gapa, czyli niemiecki stempel. Sudzicki, gdy załatwiał te pieczątki na dokumentach, doskonale zdawał sobie sprawę dla kogo one są.
Brał za to jakieś pieniądze, czy robił to z dobrego serca?
Nie brał pieniędzy. Szedł tylko z Niemcem na wódkę i na tę wódkę trzeba mu było dać. Ojciec dawał na wódkę, on szedł, Niemiec stawiał stempel i był spokój. Później, po wojnie Sudzicki miał nawet z tego powodu nieprzyjemności, czepiali się go, że wódkę z Niemcami pijał.
Opowiedz o Żydach, którym pomogli.
Na przykład rodzina Karwaserów. Izrael Karwaser miał w Brwinowie skład opałowy. Był zamożnym człowiekiem. Tuż przed wojną Karwaserowie kupili od rodziców działkę. Zapłacili, ale ponieważ wybuchła wojna, nie został sporządzony akt notarialny, więc formalnie działka była niesprzedana, nadal należała do moich rodziców.
Gdy dwaj synowie Karwasera Marian i Natan znaleźli się w getcie, mama wymyśliła, że sprzeda tę działkę jeszcze raz, jako swoją, a pieniądze zaniesie im do getta. I tak się stało. Moja mama, drobna kobietka poszła do getta zanieść im ten woreczek dolarów. Do getta wchodziło się przez sądy, istny labirynt. Gdy mama już wychodziła, pomyliła się i zamiast wyjść na aryjską stronę, znów weszła do getta.
Zatrzymał ją żydowski policjant z pretensją, że nie ma opaski. Matka była drobna, miała ciemne oczy, można ją było wziąć za Żydówkę. Wyrwała się temu policjantowi, weszła do jakiejś bramy, opanowała się. Wróciła do sądów i tym razem już trafiła na drugą stronę.
A pieniądze posłużyły młodym Karwaserom do opłacenia wachy, czyli warty. To był bardzo powszechny sposób wyjścia z getta. Natan dostał się do partyzantki, po wojnie wyjechał do Izraela. Marianowi moja matka znalazła mieszkanie w Milanówku. Mieszkał tam do końca wojny. Nie miał żadnych przykrości.
Co się z nim stało później? Został w Polsce?
Jeszcze po wojnie mieliśmy z nim kontakt. Jak Hotel Europejski z powrotem stał się restauracją, był tam szatniarzem. Zawsze bardzo rodzicom okazywał wdzięczność, na każde święta składał nam życzenia. Młodo umarł. Znalazłam jego grób koło grobu mojego męża (Bogdana Wojdowskiego) na cmentarzu żydowskim.
Druga ciekawa historia to państwo Kramsztykowie. Mieli córkę troszkę ode mnie starszą. Jak ja wtedy miałam jakieś 15 to ona z 17. Jej ojciec był adwokatem...
To byli przyjaciele dziadków sprzed wojny?
Nie, moi rodzice przyjaźnili się z Romanem Kramsztykiem, malarzem. A Andrzej, ten adwokat, to był jego stryjeczny brat. Z nim i jego żoną rodzice przed wojną słabo się znali.
Oni mieszkali w Łodzi (przeczytaj też: Postawy Polaków wobec Żydów podczas Zagłady). Nie trafili do getta tylko od razu się ukrywali. Ktoś ich zaczął szantażować. Gdy już byli bardzo zagrożeni, ukryli się. Siedzieli w jakimś lesie, chyba z tamtej strony Wisły. Napisali kartkę do moich rodziców. Dobrze to pamiętam, przyszła jakaś obca dziewczynka. Zatrzymali jakąś obcą dziewczynkę, taką 12-13 letnią i poprosili żeby zaniosła tę kartkę do moich rodziców, na Stawisko.
Skąd wiedzieli żeby akurat do twoich rodziców się zwrócić?
A do kogo mieli się zwrócić? Pod ręką byliśmy tylko my. Mama po nich pojechała, jakąś furką, zdaje się w jednego konia. Ojciec został, był zanadto widoczny (bardzo wysoki, o charakterystycznej urodzie) żeby się narażać, jego mogli rozpoznać. Mama siadła na tę furkę i pojechała.
Ale z jakimś stangretem czy woźnicą?
Tak. Na Stawisku były przecież konie i była furka. Jak już przywieźli tych Kramsztyków z córką trzeba było ich niestety rozdzielić. Kramsztykowi rodzice znaleźli jakieś mieszkanie w Milanówku, a pani Kramsztykowa z córką mieszkały bardzo niedaleko Stawiska, u chłopa. Ponieważ całą okupację Stawisko było zapisane jako zakład ogrodniczy a mój ojciec jako ogrodnik, rodzice zapisali Kramsztykową jako pracującą w ogrodzie. W ten sposób przebyła jakoś ten najgorszy czas.
Ojciec miał też przygotowane mieszkanie i papiery dla Romana Kramsztyka. Rozmawiał z nim o tym przez telefon – bo do getta można było telefonować. Mimo to Roman nie chciał wyjść. To może jest niezrozumiałe w normalnych czasach, ale wtedy było więcej takich wypadków. Nie chcieli wyjść, chcieli zostać z braćmi, z rodziną. Odejść razem.
A inni ukrywani Żydzi?
Jeszcze była historia państwa Muszkatów. To byli bardzo starsi państwo, rodzice naszej nauczycielki, która nas przygotowała do matury, pani Nowickiej [Aniela Neufeldowa, potem przyjęła nazwisko Nowicka].
Pani Nowickiej, czyli matki Janki Nowickiej, przyjaciółki Teresy?
Tak, tak. Pamiętam jak znalazłam im pierwsze mieszkanie w Podkowie. Potem drugie. Nie mieli szczęścia, ktoś ich szantażował, chciał wyciągać pieniądze. Ja tak nawet już tego człowieka nie winię. To był nałogowy morfinista. Nie był w pełni świadom swoich czynów a za morfinę by zrobił wszystko, już nie miał pieniędzy.
I tych dwoje staruszków też bryczką i końmi ze Stawiska się wywiozło. Pamiętam w taki listopadowy wieczór.
Słyszałam. Teresa mi opowiadała, mimo całego tragizmu, to podobno było bardzo śmieszne.
Oni byli już bardzo starzy i nie wszystko kojarzyli. Mieli pretensje. „Gdzie nas wiozą?”, „Czy jedziemy do Warszawy?” – pytali po francusku. A w taki jesienny wieczór z mgłą głos niesie na parę kilometrów!
Ale na szczęście nic się nie stało. Stawisko było wtedy otoczone wsiami, a raczej nawet takimi pojedynczymi domkami, gdzie mieszkali przeważnie bardzo biedni ludzie. Muszkatowie trafili bardzo dobrze. Ich gospodarz, niby taki szaławiła, pijaczek, a tak pokochał starego Muszkata, że traktował go jak rodzinę. Jego dzieci mówiły do Muszkata dziadku. Ten człowiek nazywał się Szuta, u niego Muszkatowie doczekali końca wojny.
Ale powiedz mi jeszcze, jak to się załatwiało? Babcia szła do takich potencjalnych gospodarzy i mówiła, że jest dwójka Żydów do przechowania? Potrzebna jest polska pomoc Żydom?
Myślę, że w wypadku państwa Muszkatów pewnie mówiła, że starsi państwo. Nie wiem tego do końca, ale myślę, że mama miała bardzo szczęśliwą rękę do wynajdywania dobrych ludzi. Na przykład Karwaser mieszkał jako aryjczyk.
Czy twoja mama jakoś płaciła tym ludziom, którzy ratowali Żydów trzymając ich u siebie?
Nie, oni mieszkali normalnie, na zasadzie lokatora. W Warszawie było bardzo niebezpiecznie, pod Warszawą lepiej.
I ci ukrywający się Żydzi płacili jakoś za takie mieszkanie?
Płacili ze swoich pieniędzy. Karwaserowie na przykład byli bogaci. Mama tylko ich odwiedzała. Przynosiła czasem coś do jedzenia, jakiś smakołyk. Rozmawiała z nimi. Bo myślę, że najbardziej tym ludziom było brak kontaktu z innymi. Oni się bali wychodzić. Szczególnie, jeśli, jak pan Kramsztyk, mieli bardzo semicki wygląd.
Mieliśmy też znajomego w Brwinowie, później przechowywał się na Stawisku. Nazywał się Gelbart. Był w sytuacji zupełnie paradoksalnej. Jego żona była rodowitą Niemką, on przez jakiś czas jakby pod parasolem tej Niemki egzystował, ale później się wydało. Na szczęście udało im się synów wysłać do znajomych ziemian w grójeckim, a on sam trochę pomieszkiwał na Stawisku. Po wojnie też miał kłopoty, wypominali mu tę żonę Niemkę.
A co było najtrudniejsze dla takich ukrywających się Żydów?
Najgorsza była chyba samotność i to poczucie, że samą swoją obecnością przynoszą innym zagrożenie. Dlatego tak ważne było by nie okazywać im tego. Tak właśnie zachował się kuzyn mojego pierwszego męża – pan Gajewski, utracjusz, pijak. Ludzie nawet mówili, że oszukuje w karty. Któregoś dnia dzwonek, Gajewski poszedł otworzyć, a za drzwiami stał Kazimierz Brandys i mówi, że nie ma gdzie nocować. I Gajewski na to: – Kaziu! Cudownie, że się domyśliłeś, że ja nie mam z kim napić się wódki. Chodź zaraz się napijemy, zrobimy kanapki.
Brandys mi to opowiadał. Mówił, że różni ludzie go przechowywali, ale zawsze w ich oczach pojawiał się lęk. A wtedy spędził uroczy wieczór. Gajewski w ogóle był bardzo uroczym człowiekiem i tego wieczora Brandys miał po raz pierwszy od dawna uczucie, że jest gościem mile widzianym, że wódeczka, że to, że śmo…
Przyjechał do nas kiedyś na Stawisko profesor Wertenstein, ojciec Wandy. Był wżeniony w rodzinę na Turczynku (majątek niedaleko Stawiska, gdzie mieszkali państwo Meyerowie).
Był jesienny wieczór. Ktoś zadzwonił od frontu. A to był zły znak. Podczas okupacji wszyscy wchodzili przez kuchnię. Ojciec poszedł otworzyć, w drzwiach prof. Wertenstein. Oni już wtedy nie mieszkali na Turczynku, ukrywali się gdzieś na wsi. Profesor powiedział, że nie ma gdzie przenocować i że nazajutrz pójdzie. On miał tak zwany zły wygląd: kędzierzawe czarne włosy, czarne oczy. To był wielki fizyk, uczeń Marii Curie-Skłodowskiej, pracował u niej w pracowni w Paryżu. Oczywiście, że się go przyjęło, w domu była już jedna Żydówka i radio. Przenocował, a nazajutrz poszedł na Węgry. Na Węgrzech ta jego czarność wielka ginęła. Zginął dopiero od odłamka bomby w chwili zajmowania Budapesztu przez wojska rosyjskie.
A co było z jego córką Wandą i jej matką?
Najpierw były na wsi a potem mieszkały w Krakowie. Jej matka nie miała takiego semickiego wyglądu jak ojciec, jakoś się przechowały. Ale one były bardzo bogate, najgorzej było z tymi biednymi.
A ta Żydówka, co już była na Stawisku, kto to był?
Pani Aniela Nowicka. Przychodziła do nas na lekcje. Też była fizykiem, pracowała w tej samej pracowni Curie-Skłodowskiej. Nowicka nie ukrywała się. Pamiętam taką scenę: stałam na ganku, z naszym służącym a od bramy szła pani Nowicka. Ten służący zawsze był dla niej wyjątkowo uprzejmy, jak tylko przyszła dawał jej kanapkę, proponował herbatę. Gdy tak staliśmy obserwując ją nadchodzącą, powiedział do mnie: - głupie te Niemce, oj głupie, wystarczy na te nogi popatrzyć. Był prostym człowiekiem, doskonale zdawał sobie sprawę kim Nowicka jest, mimo to mogła się u nas czuć bezpieczna. Już takie mieliśmy szczęście do ludzi.
Ilu w sumie osobom twoi rodzice pomogli Jarosław i Anna Iwaszkiewiczowie?
Trudno powiedzieć. Mieszkała też u nas przez jakiś czas siostrzenica Grydzewskiego. Siostra Grydzewskiego wyszła za Polaka, jej córka miała już inne nazwisko, ale jednak była pochodzenia żydowskiego.
A takich ludzi, co tylko przychodzili, odchodzili, nie mieszkali na stałe, było bardzo dużo. Szczególnie w pierwszym okresie, póki nie zamknęli getta. Później było gorzej. Co zrobili z Żydami grodziskimi, tego nie wiemy. Nie wiemy też co się stało ze starym Karwaserem. Możemy się tylko domyślać. Jeden coś wiedział, drugi coś wiedział. Nawet w najbliższej rodzinie nie mówiło się między sobą.
Czego się nie mówiło? O tym, że się ratuje Żydów?
Nie, to się mówiło. Ale unikano konkretów, co, skąd, tego raczej się tego nie mówiło.
Dlaczego?
Żeby jak najmniej ludzi wiedziało w razie wpadki. Jak czegoś nie trzeba było wiedzieć, to się nie dopytywało. To zresztą nie dotyczyło tylko pomagania Żydom. Przecież ojciec był dystrybutorem pieniędzy, które przychodziły od rządu w Londynie. Kiedy przyszły pieniądze, komu ojciec je przekazał, o tym też nie rozmawialiśmy.
Gdy zaczęłam chodzić na szkolenie konspiracyjne, ojciec powiedział mi tylko: uważaj, bo jeżeli ty wpadniesz to będzie następny i następny i zrobi się cały łańcuszek. Niemcy mieli takie metody, że nie można nikogo winić, za to że wydał.
Opowiedz o samym składaniu wniosku o przyznanie tytułu Sprawiedliwych wśród Narodów Świata dla twoich rodziców, Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów.
Rodzice byli ludźmi tak skromnymi, że nie przyszło im do głowy żeby wystąpić. Ja to zrobiłam, już po ich śmierci. (Anna zmarła w grudniu 1979 r., Jarosław w marcu 1980 r.) Trzeba było złożyć moje oświadczenie i poświadczenie kogoś uratowanego. Poświadczyła córka Kramsztyków. Zostało to załatwione nawet dosyć szybko. Ale gdy byłam w 1986 roku w Izraelu jeszcze tego medalu nie było i dlatego nie mogłam posadzić drzewka. Wciąż nie jest posadzone.
Opowiedz teraz o Bogdanie Wojdowskim. Jak on się uratował?
Bogdan pochodził z ubogiej żydowskiej rodziny. Jego ojciec był stolarzem i tapicerem. Bogdan urodził się w 1930 roku, miał też o dwa lata młodszą siostrę.
Ich rodzice zdawali sobie sprawę, że pójdą do transportu. Na jesieni ‘42 roku ojciec dał Bogdanowi pieniądze, wszystko co miał. Bogdan schował je w bucie. „Uważaj, zostajesz sam” – usłyszał od ojca. Nawet nie wiedział, w którym transporcie ich zabrali. Przypuszcza, że zginęli w Majdanku, ale może to była Treblinka.
A jak wyglądało samo jego wyjście z getta warszawskiego?
Tuż za murem miał umówionego dozorcę. Ale ten jak się zorientował, że rodziców Bogdana już nie ma, zabrał mu te pieniądze i Bogdan sam znalazł się na ulicy. Dwunastoletni chłopiec, bez grosza.
A jego siostra?
Siostra osobno wyszła. Zaopiekowały się nią siostry Koszuckie, podrzuciły ją do któregoś z klasztorów. Trzeba przyznać, że siostry klasztorne bardzo się zasłużyły, jeżeli chodzi o przechowywanie takich dziewczynek.
Kim były te siostry Koszuckie?
Matka Bogdan poznała je jeszcze przed wojną. Działała w jakiejś lewicowej organizacji młodzieżowej, nad którą pieczę sprawowały właśnie siostry Koszuckie. To były córki bardzo wybitnego lekarza okulisty. Mieszkały na Żoliborzu. To one założyły pismo „Przyjaciółka” i pracowały we dwie w tym piśmie.
One także pomogły Bogdanowi. Gdy wychodził, były już wcześniej uprzedzone, że trzeba go zabrać. Odnalazły go, jak tułał się po ulicy, wyrzucony przez tego dozorcę. Wyrobiły mu dokumenty. Do dziś mam fotografię Bogdana do fałszywego paszportu. Nazywał się Stasio Kamiński. Te panie Koszuckie to były zwariowane socjalistki, bardzo zacne osoby.
Gdzie umieściły Bogdana?
Na początku przechowywali go różni ludzie, albo nocował w pustych mieszkaniach, jakich dużo było wówczas w Warszawie, szczególnie na obrzeżu getta. Jedna historia z tamtego czasu, którą mi opowiadał, szczególnie mną wstrząsnęła. Zamknęli go w jakimś pustym mieszkaniu, na Zielnej. Ta ulica była jakiś czas w getcie, ale później została z niego wyłączona. Ktoś donosił mu jedzenie, było na czym spać. Powiedzieli mu tylko: nie wolno otwierać okna ani hałasować, żeby nikt się nie domyślił, że w tym mieszkaniu ktoś jest. A w tym mieszkaniu były straszne pluskwy. I te pluskwy wychodziły wieczorem, jak tylko robiło się ciemno. I żarły te biedne dziecko, bo 12 lat to jest jeszcze dziecko. Oczywiście to detal wobec tego wszystkiego co mu groziło. Ale to jest jakieś takie okropne, że ciągle o tym myślę. Do dziś dnia jak oglądam fotografie dzieci z getta, zawsze wydaje mi się, że któreś z tych dzieci to jest Bogdan. Nie mogę się od tego uwolnić. Bo Holokaustu nie można zrozumieć. Ani nie można z tym żyć ani nie można tego zrozumieć. (Bogdan Wojdowski popełnił samobójstwo na początku lat 90.).
Co dalej się działo z Bogdanem?
W jednym z warszawskich mieszkań była wsypa. Bogdan dostał się do wsi Leszczyduł i pasł krowy. Później był w Ożarowie, koło Warszawy. Tam podczas powstania w Warszawie stali Węgrzy. Węgrzy byli dosyć mili dla polskiej ludności. Jeść dawali, chleb, jakąś zupę żołnierską. Gdy Bogdan dowiedział się, że w Łodzi są już wojska rosyjskie, poszedł na piechotę do Łodzi. Tam odnalazł jakiś znajomych, jakąś grupę ludzi z PPS-u, czy komunistów, w każdym razie lewicowców. Oni się nim zaopiekowali.
Przeczytaj też: Polacy ratujący Żydów: Rodzina Iwaszkiewiczów