Wspomnienie straty - prof. Jerzy Szacki
Gdyby istotnie tak było, nie miałbym do niej żalu, miałem bowiem niespełna czternaście lat i z pewnością nie byłem aż tak dorosły, jak mi się wówczas chwilami wydawało. Skądinąd nietrudno było jej przewidzieć moją reakcję, ponieważ wiedziała, w jakie przerażenie wprawiały mnie opinie o losie zamkniętych w getcie Żydów, powtarzane raz po raz w domach niektórych moich szkolnych kolegów.
Wydaje mi się zresztą, że moja matka nie stała wtedy w obliczu żadnego wielkiego dylematu moralnego. Przypuszczalnie nie zastanawiała się zbytnio nad tym, czy i dlaczego należy pomagać Żydom. Dużo poważniejszym problemem było dla niej to, jak zorganizować w domu poród i jak znaleźć zaufanego lekarza. U nas w domu nie zwykło się dzielić ludzi na Żydów i nie-Żydów, jeżeli im samym na tym bardzo nie zależało, a dla kogoś, kto nie wczytywał się w ich rodzinne papiery, Żydzi byli nie bardziej inni aniżeli wszyscy pozostali ludzie. I jakoś nie przychodziło nam do głowy, że stosunek do jednostki może zależeć od tego, do jakiej grupy należy czy, tym bardziej, do jakiej została przez kogoś bardziej lub mniej arbitralnie zaliczona. Bo i dlaczego ktoś miałby ponosić odpowiedzialność za coś, na co sam nie miał najmniejszego wpływu?
Nie było to, jak sądzę, nic wyrozumowanego. Nie przypominam sobie, aby ktokolwiek wspominał w tym kontekście czy to o chrześcijańskiej miłości bliźniego, czy to o takim lub innym laickim humanizmie. Wiedzieliśmy nie wiadomo skąd, że są rzeczy, które się robi, i są takie, których się nie robi. Nie mogę w związku z tym być pewien, czy rzeczywiście uczestniczyliśmy w ratowaniu Żydów. Po prostu tak wyszło. Również dlatego mój medal jest może niezupełnie zasłużony.
Dla mojej matki było po prostu oczywiste, że trzeba pomóc ciężarnej Irenie, która ze swoją pięcioletnią podówczas córką nie miała się gdzie podziać. By nie wspomnieć o tym, że chodziło nie o kogoś całkiem obcego, lecz o przemiłą osobę, której siostra była zaprzyjaźniona z rodzoną siostrą mojej matki. To, że w świetle ustawodawstwa III Rzeszy osoba ta liczyła się jako Żydówka, było w tym wypadku, jak sądzę, okolicznością zgoła przypadkową i wcale nie nadzwyczaj ważną. Ukrywanie Żydów wiązało się wprawdzie z ryzykiem, ale już samo życie w Warszawie było wtedy ryzykowne: parę miesięcy wcześniej mój ojciec zginął bodaj tylko dlatego, że jego ubrany w brunatny mundur zabójca był w złym humorze. Nierzadko zresztą ginęli wtedy także ludzie usilnie zabiegający o to, aby się w żaden sposób nie narazić. Świat, w którym się w czasie wojny znaleźliśmy, był zbyt absurdalny, by w każdej sytuacji kierować się czysto racjonalnymi kalkulacjami, bo to w nich właśnie nie było na ogół żadnego sensu.
W innych okolicznościach można byłoby zapewne znać Irenę przez całe lata, nic nie wiedząc o jej przynależności do skazanej na śmierć „rasy", nie każdy interesował się bowiem pochodzeniem swych znajomych i współobywateli. Nie wykluczam, że ona sama nie przykładała do swojej żydowskiej tożsamości przesadnej wagi i przywiązała się do niej naprawdę mocno dopiero dzięki swym wnukom i prawnukom, którzy urodzili się jako Izraelczycy. To ze względu na nich zaczęła na przykład czytać obok polskich książek nawet najtrudniejszą izraelską literaturę, kiedy tylko pojawiły się wreszcie jej polskie przekłady. Przez pierwsze dwadzieścia kilka lat życia nie zastanawiała się chyba zbyt często nad swoją narodowością - w każdym razie wtedy, gdy nie doznawała odrzucenia. Żyła w Polsce, polski był ojczystym językiem jej i jej bliskich, kiedy szła na studia, wybrała polonistykę, o kulturze polskich Żydów wiedziała niewiele, bo nie była to jej kultura. Być może jej mąż, który ukrywał się gdzie indziej i bywał u nas tylko od czasu do czasu, potrafiłby porozumieć się w jidysz, ale i dla niego nie był to pierwszy ani nawet dragi język. Oboje należeli do tej niemałej i nieskończenie zróżnicowanej masy ludzi, którzy dopiero po doświadczeniach Zagłady stali się żydowskim narodem. Gdyby historia potoczyła się inaczej, mogliby zapewne stać się kimkolwiek, podobnie jak każdy z nas na ich miejscu. Tym bardziej ich dzieci. Narodowości nie dostaje się przecież w genach.
Tak czy inaczej, tym, czego po spotkaniu Ireny potrzebowała moja matka, była nie tyle odpowiedź na pytanie, co zrobić, ile poczucie, że ma z kim dzielić ryzyko, i ten ktoś wie o sytuacji wystarczająco dużo, aby nie zrobić mimowolnie jakiegoś głupstwa, jakim byłoby, dajmy na to, przyprowadzenie do domu niewłaściwych kolegów lub zapomnienie, że nasze nowe lokatorki są wysiedlonymi z Wielkopolski kuzynkami, a nie uciekinierkami z getta. Bez wielkiego trudu udało się to wmówić nie tylko sąsiadom i członkom dalszej rodziny, ale i moim przyszywanym ciotkom czyli szkolnym koleżankom mojej matki, które były jej dozgonnymi przyjaciółkami. Te ostatnie wymieniam dlatego, że nie brakowało wśród nich żarliwych antysemitek, dumnych z tego, że Żyda lub Żydówkę poznają od razu, jeśli nie po wyglądzie, to po charakterze.
Tym razem im się nie udało, czemu trudno się dziwić, bo w stereotypie Żyda, który znały z endeckiej prasy, było tyle samo prawdy, co w przekonaniu, że każdy Polak ma sumiaste wąsy, a każda Polka warkocz koloru lnu, czyli dokładnie tyle, ile w każdym innym stereotypie. Co więcej, mogły być tym bardziej zdezorientowane, że – odwiedzająca nas bardzo często – siostra Ireny mogłaby z powodzeniem być modelką nazistowskiego malarza wyspecjalizowanego w wizerunkach idealnie nordyckich kobiet. Nie miało to zresztą większego znaczenia, gdyż wspomniane ciotki były paniami, które przenigdy nie zrobiłyby nikomu krzywdy, a nadto były rzeczywiście przekonane, że w kwestii żydowskiej Hitler, mimo wszystko, mocno przesadził, bo rozwiązaniem lepszym i prawdziwie chrześcijańskim byłby dobrowolny wyjazd Żydów na Madagaskar.
Nie uświadamiałem sobie, co prawda, w pełni, bo Irena powiedziała mi o tym dopiero po bardzo wielu latach, jaką torturą było dla niej wysłuchiwanie co jakiś czas tyrad o tym, jakie żydostwo było, jest i będzie okropne i dlaczego koniecznie trzeba będzie jakoś go się pozbyć. Na szczęście nie musiała przytakiwać, bo owe ciotki mówiły jedna przez drugą i z zasady nikogo innego nie dopuszczały do głosu. Nic wszakże dziwnego, że Irena wraz z całą pozostałą przy życiu rodziną wyniosła się przy pierwszej okazji do Izraela, nie widząc w klęsce hitleryzmu wystarczającej gwarancji normalnego życia w kraju swoich mniej legendarnych przodków. Wpłynęło na to z pewnością wiele innych czynników, a więc na przykład lęk przed komunizmem oraz narastająca świadomość, że „wszyscy wyjeżdżają", ale nie najmniej ważne było zapewne wspomnienie owych koszmarnych rozmówek, których bywałem, chcąc nie chcąc, świadkiem.
Dużo było, niestety, takiego albo i dużo gorszego gadania. Nasłuchałem się go w dzieciństwie i młodości. Muszę niestety słuchać i dzisiaj. Co prawda styl tego gadania trochę się jednak zmienił, gdyż więcej miejsca zajmuje w nim teraz dowodzenie, że w Polsce nie ma i nigdy nie było antysemityzmu, lecz tylko niezbędna samoobrona przed antypolonizmem. Antysemitę najłatwiej poznać dziś po tym, iż zaczyna od zapewnienia, że naprawdę nie jest i nigdy nie był antysemitą, ale musi liczyć się z faktami. Ja też się z nimi liczę. Tak się jednak składa, że najważniejszy fakt, jaki tkwi mi w pamięci, to fakt poniesionej przez Polskę straty. Straty tych, którzy zginęli, i większości tych, którzy ocaleli.
Jerzy Szacki (1929-2016) i jego matka Barbara uratowali Irenę Century (teraz Holleander), za co odznaczono ich medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.
Ze wstępu do albumu Polacy ratujacy Żydów w czasie Zagłady – Przywracanie pamięci, Warszawa 2008