Rozmowa z ks. Romualdem J. Wekslerem-Waszkinelem
[Karolina Dzięciołowska] Kiedy urodzili się i skąd pochodzili Emilia i Piotr Waszkinelowie?
[Ks. Romuald Jakub Weksler-Waszkinel] Moja mama urodziła się 4 kwietnia 1909 roku. We wsi Łosiniec, koło Korycina, w powiecie sokólskim, w województwie białostockim. Tata się urodził w 1907 roku, nie znam dokładnie dnia urodzin. Zdaje się, że w marcu. Urodził się we wsi Wejszyszki. Malutka, można by rzec, wiocha. Dziura zabita dechami. Koło miejscowości Łyntupy, obecnie Białoruś, powiat Polesie. W 1956 roku, wraz z ojcem, kiedy po raz pierwszy można było łączyć rodziny – bo w 1956, jak ktoś miał rodzonego na tzw. ziemiach wileńskich albo lwowskich, to można było pierwszy raz [od wojny] jechać – więc pojechaliśmy do Wejszyszek. Żyła jeszcze babcia, mama mojego ojca, Franciszka Waszkinelowa, żył stryj, Wojciech Waszkinel, który był moim chrzestnym ojcem. Nie żyła jego żona, Sabina, i była jeszcze jedna z córek, miała na imię Jadzia.
[K.D.] Córek, czyli siostra taty?
[R.J.W.-W.] Córka Wojciecha Waszkinela, moja stryjeczna siostra. To było rodzinne gniazdo Piotra Waszkinela. Taki dom, gdzie w dużej przyzbie stały żarna jeszcze. Dalej wchodziło się do kuchni, gdzie stał piec wileński, na którym się spało. To nie była płyta, na której gotowano, tylko w tym piecu gotowano, w środku...
[K.D.] Taki bajkowy piec.
[R.J.W.-W.] Nie był bajkowy, bo ja z niego jadłem. W Białostockiem, kiedy byłem u drugiej babci, ze strony mamy Waszkinelowej, z domu Chorąży, nie było takiego pieca. Zresztą jak się rodzice czasami kłócili, to mama mówiła na ojca „ty piecuch”, co ojca strasznie denerwowało. A dlaczego „piecuch”? Właśnie dlatego, że cała konstrukcja tego domu była oparta na tym piecu. Była kuchnia bardzo wielka, dalej pokój przylegający, tak na całą długość pieca i chyba była sypialnia (zresztą zimą na tym piecu śpi cała rodzina).. I jeszcze pokój gościnny, w którym rozmawialiśmy. Bieda straszna. Kołchoz. Ojciec z tej wioski, w międzywojniu, jako dwudziestoletni mężczyzna, więc około 1927, wyjechał do Francji.
[K.D.] Znalazłam informację, że służył w kawalerii. To było przed wyjazdem?
[R.J.W.-W.] Myślę, że w kawalerii służył po powrocie z Francji.
[K.D.] Czyli jak już z mamą był związany?
[R.J.W.-W.] Chyba tak. Służył w kawalerii w Podbrodziu. Pokazywał mi stajnie, gdzie stały konie, a później – po 1956 roku – mieszkali ludzie. Być może było to jednak przed wyjazdem do Francji; dokładnie nie wiem. W takim wypadku wyjazd do Francji byłby nieco późniejszy. Nie przypuszczam, żeby po powrocie służył w wojsku. Nie pamiętam, żeby mama opowiadała, że ojciec służył w wojsku w czasie małżeństwa. Może służył mając lat - tak jak pobór był do wojska – 19-20. Chwalił się służbą w kawalerii nieustannie. Wrócili w 1933 czy w 1931 roku. Na Wileńszczyznę. Mieszkali w Łyntupach, w pobliżu Wejszyszek. A na pobór w 1939 roku - spóźnił się. Nie był zmobilizowany.
Moja mama jest ze wsi Łosiniec, niedaleko Korycina. Była sierotą. Miała 6-7 lat jak zmarła jej matka. Nazywała się Zofia Burzyńska. Z domu Burzyńska.
[K.D.] Była półsierotą?
[R.J.W.-W.] Tak. Tata, Feliks Chorąży, ożenił się z drugą panią. Wszystkie dzieci pierwszej matki umarły na suchoty. Mama moja była jedynym dzieckiem, które przeżyło. Jej matka też umarła na gruźlicę. Pozostała tylko Emilia Chorąży. Feliks Chorąży ożenił się z inną panią, również Zofią Burzyńską, ale z zupełnie innych Burzyńskich. I w tej rodzinie było trochę dzieci. Mama te dzieci wychowywała. Bardzo chciała wyjechać, tęskniła za wyjazdem za granicę. Sama nauczyła się pisać i czytać po to, żeby podpisać prośbę o wyjazd. Wyjechała jako osiemnastoletnia czy dziewiętnastoletnia dziewczyna. We Francji się spotkali. Tata pracował na kopalniach, gdzieś tam w okolicach Lille, na północy Francji. Mama strasznie się bała, nie chciała, żeby ojciec w kopalni pracował. Tak, że potem pracowali przede wszystkim na farmach, w rolnictwie. Ślub brali w Amiens.
[K.D.] Czyli mieszkali we Francji koło 5 lat?
[R.J.W.-W.] Wrócili między 1931 a 1933, może 1934.Nie znam tych dat dokładnie. Przyjechali i zamieszkali w Łyntupach. Zdaje się, że kupili tam nawet domek. Z zarobionych we Francji pieniędzy. Próbowali handlować. No i wojna. Wojna.
[K.D.] Czyli czym się zajmowali przed wojną dokładnie ksiądz nie wie?
[R.J.W.-W.] Wiem, że kupili domek i próbowali żyć z tego, co zarobili, nawet trudniąc się handlem. Rodzicie byli ludźmi niewykształconymi. Mój polski ojciec skończył trzy klasy szkoły podstawowej przed wojną. Był mechanikiem samochodowym, taką „złotą rączką”. Ślusarzem – tutaj na zdjęciu jest przy frezarce. Był kierowcą po wojnie. (…) wybucha wojna, ojciec nie jest zmobilizowany, najpierw przychodzą Rosjanie. Ojciec jest gdzieś wysłany, na kurs traktorzystów, przygotowywany do pracy w kołchozie.
[K.D.] Cały czas są w Łyntupach?
[R.J.W.-W.] Cały czas są w Łyntupach. W 1941 roku, kiedy wchodzą Niemcy, są w Łyntupach. Jest na ojca donos - ojciec pędził samogon w czasie wojny. Trzeba było żyć. To był najprostszy sposób, z kartofli pędzili wódkę. Niemiec, któremu ojciec reperował samochód, zaczepił ojca i ostrzegł go o donosie. Znał ojca jako uczciwego człowieka, zaczepił na ulicy i powiedział: „ Jest na ciebie donos, że ty pędzisz wódkę, uciekaj z tego miasta, bo ciebie aresztują”. Ojciec mówi: „A gdzie ja ucieknę?” Tamten odpowiedział: „Gdziekolwiek. Nikt ciebie nie będzie szukał. To jest wojna, to nie jest żadna sprawa polityczna, to gospodarcze przestępstwo, którego jest pełno wokół, więc nikt ciebie nie będzie szukał i ciebie nie znajdą, najlepiej, żeby ślad po tobie zaginął”. I rodzice przenieśli się do Święcian. To było około 1942 roku. Uciekli z Łyntup do Święcian. A to są miasteczka po sąsiedzku. Obecnie oddziela je granica białorusko-litewska (Łyntupy są w Białorusi, Święcany w Litwie).
[K.D.] I tam zamieszkali w wynajmowanym pokoju?
[R.J.W.-W.] I tam wynajęli mieszkanie u państwa Grodzkich. Wynajęli pokój u Grodzkich.
[K.D.] To byli przypadkowi ludzie?
[R.J.W.-W.] Tak. To nie były miasteczka bardzo oddalone, pewnie w Łyntupach zasięgnęli języka u znajomych. W roku 1942 są już w Święcianach. W tym czasie już jest getto. Czy moi polscy rodzice mięli jakiś kontakt z Żydami? Nie wiem.
[K.D.] Myśli ksiądz o przedwojennych czasach?
[R.J.W.-W.] Przed wojną i w trakcie. Wiem, że mama bardzo chciała mieć dziecko. Nie miała dzieci. Jeszcze jak byli Rosjanie, czy to było w Łyntupach, czy już w Święcianach, nie wiem, ale wiem na pewno, że mama wzięła rosyjską dziewczynkę. I że ta dziewczynka nazywała się Katia. Rosjanie uciekali. Znała rodzinę, w której była ta Kasia. I mama mówi: „Zostawcie mi dziecko. Oni was zabiją po drodze”. Nadchodzili Niemcy, trzeba było uciekać. Mama wzięła Katieńkę. Ale ta Rosjanka przedarła się przez front i wróciła po Katię. Mama, jak to opowiadała, płakała. Pytała, czy oni żyją, czy ona żyje. Moi polscy rodzice to nie byli ludzie, którzy mówili: Polacy, Rosjanie, Niemcy, Żydzi czy ktokolwiek. Byli ludzie, którym trzeba było pomóc. Była Katia, dziewczynka, której… - być może była to tęsknota matki za dzieckiem, i wobec tego poczucie, że trzeba ratować każde dziecko. No i pojawiam się w planie ja. Przy czym nie wiem w jaki sposób rodzice nawiązali kontakt. Przypuszczam, że przez warsztat ojca [żydowskiego]. Przed wojną był znanym krawcem. Jak spotkałem Żydów po wojnie w Tel Avivie, jedna z pań, Lila Holzman, powiedziała: „Czy ty myślisz, że u twego ojca każdy Żyd mógł sobie uszyć ubranie? Ho, ho, ho! Musiał mieć pieniądze!” To był bardzo dobry, luksusowy zakład, i dlatego właśnie w 1941 roku, jak weszli Niemcy, w takich miasteczkach jak Święciany zostawiano Żydów potrzebnych. Zostawiono ojca, zostawiono malarzy ściennych, ślusarzy, parę domków. Ojciec nie został oczywiście w warsztacie. Przed wojną wybudował piękny zakład... Niemcy osadzili tych parę rodzin żydowskich - wiem, byłem w Święcianach jak był kręcony film, „W Gwiazdę Dawida wpisana w Krzyż”, w latach 90., jeszcze jedna chałupinka stoi - przed kościołem. I te rodziny mieszkały w tych paru domkach przed kościołem. Moja mama była w getcie, ale kontakt, na pewno był przez zakład. Była typem spontanicznie szukającym ludzi, którym trzeba pomóc, absolutnie była typem człowieka skierowanego na pomoc.
[K.D.] Czyli przypuszcza ksiądz, że mama, polska mama, dowiedziała się o tym, że jest potrzebna pomoc, że jest niemowlę, poprzez zakład, z którego usług być może korzystała?
[R.J.W.-W.] Być może. W Lublinie mieszkał ksiądz profesor Zdzisław Chlewiński, który jest ze Święcian i mówił, że najprawdopodobniej był w zakładzie mojego ojca. Był u jakiegoś krawca, Żyda. Być może to odbyło się w ten sposób, że tata czy mama, usłyszeli coś takiego i mama się tym zainteresowała. I zaczęły się sprawy bardzo trudne. Trudne dlaczego? Dlatego, że byłem chłopcem. Byłem obrzezany. Trudne dlatego, że mama nie była nigdy w ciąży. Nawet nie szykowała ciąży. Bo można się jakoś przygotowywać, zacząć się przebierać, udawać przez pewien czas. Czasu nie było. Trzeba było się śpieszyć. I nie miała mieszkania. To był wynajmowany pokój. To było straszne niebezpieczeństwo. Wtedy padły słowa mojej rodzonej matki, które cytuję, które są moim testamentem. Nic o tym nie wiedziałem zupełnie, absolutnie, że pewnego dnia – w getcie - rozmowa była taka, że moja rodzona matka powiedziała: „Pani jest chrześcijanką, pani parę razy mówiła, że pani jest chrześcijanką, pani wierzy w Jezusa, on był Żydem, niech pani ratuje moje żydowskie niemowlę w imię tego Żyda, w którego pani wierzy. Jak on wyrośnie będzie księdzem, będzie nauczał ludzi”. Nie miałem o tym zielonego pojęcia. To jest dla mnie bardzo ważne. Rozmowa z matką, która okazała się polską Matką, miała miejsce 23 lutego 1978 r. O tej dacie mówię, że to jest moja pewna data narodzin – drugich „narodzin” , bo zupełnie nie wiem, kiedy urodziła mnie moja rodzona Matka.
[K.D.] Czyli ta data, która się pojawia [w publikacjach], 28 lutego, to jest przypuszczalna data?
[R.J.W.-W.] Tak, to data jedynie prawdopodobna. Widziałem inną metrykę moich narodzin. Jako dziecko uczyłem się czytać na metryce, gdzie było napisane: Romualdes Waszkinielis, urodzony 25 marca 1943 rok. 25 marca przypada katolickie święto Zwiastowania Matki Bożej. Jak poszedłem do szkoły, to pani w szkole wyczytując dzieci, mówiła kto się kiedy urodził, jakich ma rodziców, a dzieci musiały mówić tak albo nie. Pani przeczytała, że się urodziłem: 28 lutego 1943 rok. Ja od razu powiedziałem: „Nie!”. Pani mówi: „Jak to nie, przecież tu jest tak napisane”. Powiedziałem datę jaką ja znałem. W domu zrobiłem burzę, że pani nie wie, kiedy ja się urodziłem. Odpowiedź rodziców była bardzo prosta: nikt nie wie, bo to była wojna. A ja nie byłem taki mądry, żeby zapytać: jak to ojciec i matka nie wiedzą, kiedy się ich dziecko urodziło? Wojna i tyle. Moi rodzice mnie nigdy nie oszukali. Ważny rys pięknego charakteru. Chronili mnie przed uderzeniami, ale nie oszukali. Dziś myślę, że byłem strasznie głupi, że nie dopytałem się. Cóż, miałem sześć lat i niczego nie wiedziałem. Wojna mi brzmiała w uszach. Na widok samolotu padałem na ziemię. (…) W każdym razie to są słowa mojej rodzonej matki, które, jak się okazuje, sprawiły, że moja polska chrześcijańska matka nie miała wyjścia. Po latach mi powiedziała: „Ja nie mogłam ciebie nie wziąć. To by było tak, jakbym się wyparła swojej wiary”. Najprawdopodobniej nie polska matka wyniosła mnie z getta, ale żydowska matka wyniosła mnie z getta. To był piątek wieczorem - Szabat. I że moja babcia, która tam była, mówiła, że w szabat nie wolno tego robić. Na co moja rodzona mama powiedziała, że żeby ratować życie każdy dzień jest dobry. To nie była rodzina bardzo wierząca. Wierząca Żydówka prawdopodobnie nie powiedziałaby o Jezusie to, co powiedziała moja rodzona Mama.
[K.D.] Mama była syjonistką, tak?
[R.J.W.-W.] Była syjonistką, niewierzącą. Była wykształcona. Na pewno po maturze. Przypuszczam, że ze swoim wykształceniem wiedziała, jakiego argumentu użyć, żeby sprawdzić chrześcijankę. Wierzysz? No to masz. Zrób coś ze swoją wiarą. Rzeczywiście był to argument dla polskiej mamy nie do odparcia. „Ja nie mogłam cię nie wziąć”. Dla mnie to wszystko jest ogromnie ważne. Zawsze mi się wydawało, że to ja sam robię. A to nie ja sam. Siedzę na tylnim siedzeniu, kto inny trzyma kierownicę, więc to jest ważne w sposób porażający. Moja rodzona matka wyniosła mnie z getta i w umówionym czasie zostawiła na werandzie mieszkania, w którym mieszkali polscy rodzice. Mama z werandy mnie zabrała.
Nikomu mnie nie pokazywała. Jeżeli pokazała, to w beciku dziecko, przecież nikt nie rozwijał, nikt nie patrzył, czy jestem obrzezany czy nie. To był ten pocisk najgorszy, to już była śmierć, wielkie ryzyko polskich rodziców. Brali ze znamieniem. Wystarczy odkryć pieluszkę i koniec. Ale nikt nie zdemaskował. Mam takie zdjęcie ze Święcian, zdjęcie, na którym siedzę już, zrobione u fotografa w Święcianach.
[K.D.] Wojenne zdjęcie?
[R.J.W.-W.] Tak. Zdjęcie zrobione u fotografa, który się nazywał Danilewicz. Jak zobaczyły koleżanki mojej [żydowskiej] mamy to zdjęcie w Izraelu, to powiedziały: „Wariatka! Ona ciebie na śmierć skazała, siebie na śmierć skazała! Przecież ty na tym zdjęciu jesteś Żyd!” Ja widzę niemowlaka, one widziały Żyda. Moja mama nie widziała Żyda, widziała dziecko, które kochała. I chyba większość sąsiadów widziała dziecko, które się uśmiecha i które jest po prostu dzieckiem.
(...) Gdzieś jakiś był moment straszny, w którym rodzice czuli się bezradni. (...) Wszystko zakończyło się jednak pomyślnie... Żyję i tylko to się liczy. Resztę – rozliczy każdego Pan Bóg.
(...) Moich [żydowskich] rodziców, prawdopodobnie, między 7 a 10 kwietnia 1943 roku, wywieziono do getta wileńskiego. Między 7 a 10, wywożono resztki Żydów ze Święcian do Wilna. W Izraelu w Tel Avivie spotkałem pana Aleksandra Bogena, absolwenta ASP w Wilnie. Mówił piękną polszczyzną. Jego żona Rachela, która już nie żyje, jak mnie zobaczyła, to się rozpłakała: „Boże, jakiś ty do matki podobny!”. Moich rodziców przydzielono do ich mieszkania w getcie. Od nich wiem, że moja rodzona mama próbowała przeszmuglować mojego brata. Pani Bogenowa opowiadała, że widziała jak mama postawiła Samuela na parapecie okna. Miała pieniądze w ręku i rozmawiała z kimś po stronie aryjskiej. Jedno z okien wychodziło na stronę aryjską. Kiedy byłem w Wilnie, usiłowałem to miejsce znaleźć, ale nie udało się. (…) Od pana Bogena wiem, że mój ojciec współpracował z partyzantką żydowską. Jakub Weksler, ojciec żydowski.
[K.D.] Współpracował z Wilna?
[R.J.W.-W.] On współpracował jeszcze w Święcianach z partyzantką. A ponieważ pan Bogen miał też bliskie kontakty z partyzantką żydowską, stąd ojca w drodze wyłapał i trafili do ich mieszkania w getcie wileńskim. (...) ojca zabrali w lipcu 1943 roku do Rygi. Długi czas myślałem, że zginął w Klodze, w Estonii, gdzie był duży obóz koncentracyjny, że z Rygi trafił do Klogi. Tymczasem są dokładne spisy więźniów Klogi. Nie ma Jakuba Wekslera. Natomiast jest jakiś Jakub Weksler w Stutthofie. Z Wilna. Jakub Weksler z Wilna. W 1945 roku żyje jeszcze z Stuthofie. Najprawdopodobniej zginął w Marszu Śmierci albo zastrzelony ma grób w Bałtyku (…). Nie mam pewności, czy to był mój ojciec. Jest taka możliwość. Jeśli chodzi o mamę, to jest również tylko prawdopodobna; dowiedziałem się w Muzeum Żydowskim w Wilnie, że kobiety z dziećmi Niemcy trzymali przed kościołem misjonarzy w Wilnie. Tam spędzili wszystkie przed transportem (…) Więc moją mamę prawdopodobnie wywieziono z Wilna do Sobiboru. Był transport Żydów z Wilna we wrześniu 1943 roku. To jest jeden z ostatnich transportów do Sobiboru. (…) Jest w Sobiborze Aleja Pamięci i ja tam złożyłem kamień z wypisanymi danymi mojej mamy i brata. (...)
Natomiast co się dzieje ze mną. W 1945 lub 1946 roku pierwszym transportem polscy rodzice wyjeżdżają ze Święcian do Polski. (...) Przewożono całe miasteczka. Święciany wywieziono do Lidzbarka Warmińskiego. Rodzice, prawdopodobnie, chcieli zgubić „samych swoich” ze względu na mnie. A może mama chciała zatrzymać się w rodzinnej wiosce. Opuściliśmy transport w Białymstoku (…) Znaleźliśmy się w Łosińcu (rodzinna wieś mojej mamy). (…) Po paru miesiącach, może po roku, pojechaliśmy do Pasłęka. Na Boże Narodzenie 1947 roku byliśmy na pewno już w Pasłęku, w naszym domku, na ulicy Kolonia Robotnicza 5. To były domki z odzysku, na które się wpłacało. Rodzice spłacili domek. Takie hitlerowskie Sidlungen – osiedla robotnicze. Na Warmii można znaleźć takie osiedla – jednakowe domki jak pod sznurek budowane. Koło domu ogródek, rodzice hodowali krowę, kury, świnkę jedną lub nawet dwie. Ojciec pracował jako mechanik. Poszedł najpierw do firmy prywatnej pana Andrzejewskiego. Ściągali samochody, stojące – jak to po wojnie – przy drogach. Reperowali i sprzedawali. Mama była niezadowolona, bo to był nienormowany dzień pracy. Niewielki zarobek. Było ciężko. Zupa z pokrzywy to był rarytas. Pamiętam zupę z mleczu i to jest dopiero paskudztwo. Nie było łatwo. Ale była krowa, więc było mleko, ser, były kury. (...) Potem zatrudnił się w PZGR (Państwowe Zakłady Gospodarstw Rolnych), w końcu w Państwowym Ośrodku Maszynowym, POM, gdzie pracował na frezarkach, w tokarni.
[K.D.] Mama zajmowała się domem?
[R.J.W.-W.] Mama zajmowała się domem a ojciec chodził do pracy. Przy domu był ogródek, prawie każdy właściciel domu hodował krowę. W klasie maturalnej pasłem, w czasie wakacji, około 40 krów. Zaraz za osiedlem było duże pastwisko. Ludzie płacili, w czasie wakacji to był niezły zarobek. Właściwie można powiedzieć, że od krów poszedłem do seminarium.
(...) Pamiętam jak rodzice sprzedali krowę i kupili mi akordeon. To piękna historia. Byłem dzieckiem i spodobał mi się akordeon, nawet nie wiedziałem, że się nazywa akordeon. (…) Mówiłem: „Tatuś, kup mi grająca zabawkę”. I tak strasznie nudziłem ojca, właziłem na kolana, wstydziłem się mówić głośno, bo wiedziałem, że jest drogi. Do ucha tacie szeptałem, że chcę taką zabawkę grającą. Gładziłem ojca po ręku... Ojciec miał dłoń taką, że ja dzisiaj nie mam takiej stopy. Tak spracowaną. Takie mozole twarde na ręku. Zawsze tak, tak gniotłem: „Tatuś, co to?”. A tatuś mówił: „Praca”. Człowiek bardzo ciężkiej pracy. Mama była gospodynią. Słyszało się: „Ty nic nie robisz, ty ciągle w domu siedzisz, ja pracuję”. A mama mówiła: „Co z tej twojej pracy?”.
[K.D.] Takie klasyczne rozmowy małżeńskie.
[R.J.W.-W.] Klasyczne rozmowy. Nie było lekko. No i właśnie kiedyś – to jest taki piękny rys, jak teraz na to patrzę – ojciec sprzedał krowę i kupił mi akordeon. Pojechaliśmy do Olsztyna specjalnie. Mały ośmiobasowy akordeon. „Gallotta”, pamiętam, bo przecież nikt na Koloni Robotniczej nie miał takiego prezentu. Później byłem grajkiem na cały Pasłęk prawie. Wszystkie zabawy szkolne ogrywałem a nawet prywatki. Jak dziś o tym myślę, to był najwyższy heroizm. Małym dzieciom takich prezentów się nie robi. Jestem przekonany, że gdybym był rodzonym dzieckiem na taką prośbę ojciec by powiedział: „Nie zawracaj głowy, nie mamy co jeść, zupę zobacz jaką jesz, lepiej kupimy coś do jedzenia”. Ten akordeon był naprawdę wielkim darem. Ja byłem bardzo, bardzo kochany. Nie ma słów, którymi by można opisać miłość rodziców, moich polskich rodziców. Polskich, nie polskich. Żydowskich w ogóle nie pamiętam. Tzn. pamiętam teraz o nich... Bardzo bogaty jestem. Mam dwie mamy, dwóch tatów, nie mówiąc jeszcze o tym Ojcu w niebie. (…) Najradośniejsza chwila to była niedziela, jak szedłem do kościoła. Miałem w jednej łapie rękę mamy, w drugiej rękę taty. Później siedziałem pomiędzy nimi i jeszcze dałem na tacę, a ksiądz pogładził mnie po głowie, Boże, to była, to było mistyczne przeżycie. Najradośniejsza chwila.
[K.D.] Kiedy ksiądz był ochrzczony?
[R.J.W.-W.] Byłem chrzczony na Wielkanoc 1943 roku. Stryj był ojcem chrzestnym.
[K.D.] Przyjechał na chrzest z Wejszyszek, tak?
[R.J.W.-W.] Był na chrzcie, tak, w Święcianach. Znam imię i nazwisko księdza, który mnie chrzcił. Konstanty Miszkinis. A wie pani dlaczego? Ponieważ to był litewski nacjonalista, który mówił, że litewska zdrowaśka jest ważniejsza niż polski różaniec.
[K.D.] Nie był wtajemniczony?
[R.J.W.-W.] Nie, nie. Ja myślę, że gdyby był wtajemniczony, to by mnie prędzej oddał Niemcom niż ochrzcił. Zresztą – chyba nie wolno mi tak mówić, bo przecież nie wiem.
[K.D.] A kto został chrzestną?
[R.J.W.-W.] Pani Krystyna Gapikowa. Nieznajoma, przypadkowa osoba. Mama prosiła jakąś panią Kowalową. Nie wiem, czy to było nazwisko, czy to był zawód męża, ale ta pani mówiła, że nie może mnie ochrzcić, bo nie ma sukienki do chrztu. Dla dziecka, był taki zwyczaj, że matka chrzestna kupowała wyprawkę chrzestną. Mama opowiadała, że rozmawiała z panią Kowalową i świadkiem rozmowy była pani Krystyna Gapikowa, która w czasie wojny nazywała się Jonikas chyba. I ta pani powiedziała: mogę ochrzcić chłopczyka, mam sukieneczkę po córce.
(…) W Pasłęku byłem po raz pierwszy przezwany, po raz pierwszy dotknął mnie antysemityzm. (…)
Miałem trudności jako dziecko, nie byłem podobny do rodziców. To bolało, było najtrudniejsze. Przeminęło w szkole średniej, gdzie młodzież jest starsza. Bardzo dobrze się uczyłem, nikt mnie nie pytał: „Do kogo jesteś podobny?”. Pierwsze sympatie, miłości itd.
(…) Na Koloni Robotniczej bardzo często stawiano mi pytanie: „Do kogo ty jesteś podobny?”. Zupełnie nie mogłem poradzić sobie z tym pytaniem. Moi polscy rodzice mięli typ urody słowiański. Szatyni, niebieskoocy. Ja byłem typem spod ciemnej gwiazdy. Miałem czarny łeb, ten łeb mi się kręcił, żydowski łeb. Byłem strzyżony na pałę, włosy prawie że nie odrastały, wciąż miałem strzyżone. Kiedy pytałem: „Mamo, czemu ja nie mam włosów?”, odpowiedź była prosta: „Miałeś kiedyś w szkole wszy? Dlatego masz obcięte.” (…) Kiedyś tak się uparłem, żeby mi powiedzieli, do kogo jestem podobny, że ojciec postawił mnie przed lustrem, stanął za mna i mówi: „Patrz do kogo jesteś podobny”. „Do siebie jestem podobny”. „Widzisz jaka piękna odpowiedź. Przecież zawsze możesz powiedzieć, że jesteś do siebie podobny”. Nigdy nie powiedział: „Zobacz, przecież do mnie jesteś podobny”. Nie wmawiał mi, że jestem do niego podobny.
(…) Kiedyś wracałem do domu ubawiony, miałem wracać jak krowy wracały z pastwiska. …) Po drugiej stronie ulicy stało dwóch pijaczków, (…) na mój widok zarechotali wołając: „Żydek! Żydowski bajstruk!”. Obejrzałem się, nigdy czegoś takiego nie słyszałem, nawet nie rozumiałem, co to jest „żydek”. Przestraszyłem się tego słowa, chociaż bardziej zdenerwował mnie ten „bajstruk”. „Bajstrukiem” nazywano dziecko podrzucone. Albo dziecko, które ma matkę, nie ma ojca, panieńskie dziecko. (…) Uciekłem. Wpadłem do domu i krzyknąłem: „Co to jest „żydek”?”. Mama zorientowała się co jest, więc przytuliła mnie od razu. I mówi: „Kto tak na ciebie zawołał?”, „Mamo, co to jest „żydek”? Ja nie jestem bajstruk”, powiedziałem. Na pewne pytania nie było odpowiedzi. Matka powiedziała tak: „Pamiętaj, dobrzy ludzie, mądrzy ludzie, nigdy tak do ciebie nie powiedzą. A głupich nie trzeba słuchać. To są pijacy, oni nie kochają nawet swoich dzieci”. (…)
Kiedyś wróciłem ze szkoły (…) wtedy już miałem włosy, dużo włosów, byłem w piątej czy w szóstej klasie, czesałem włosy, nawet się fale robiły na głowie, czesałem się i wydało mi się, że dostrzegłem coś podobnego do rysów ojca. Wrzasnąłem z radości: „Mamo! Zobacz jestem podobny do tatusia!”. Mama nie potwierdziła. Cisza. I ja się wydarłem w tą ciszę: „Jeśli jestem Żydem, to zobaczycie, co sobie zrobię!”. Skąd ten Żyd siedział we mnie, tego nie wiem. Nosiłem w sobie podejrzenie. Że nie ma podobieństwa... Miłość, miłością a podobieństwo, podobieństwem. Spojrzałem w lustro, mama miała łzy w oczach.
Rodzice polscy – może to efekt emigracji francuskiej – byli ludźmi ładnie wierzącymi. Ich chrześcijaństwo nie było chrześcijaństwem Polaka-katolika, było chrześcijaństwem chrześcijanina, człowieka, który uczy się kochać człowieka, bo jest człowiekiem.
To byli wspaniali ludzie. Przykład z klasy pierwszej szkoły podstawowej. (…) W klasie mieliśmy Marysię, która bardzo źle mówiła po polsku. Była Niemką. Rodzina, a właściwie jej babcia nie wyjechała. Dokuczaliśmy Marysi. Rysowaliśmy jej Hagenkreuzt na krześle, ona siadła, wstała, miała na pupie Hagenkreuzt, przezywaliśmy ją. Był taki wierszyk: „Niemiec flug żaby tłukł, skórę zdzierał, sam pożerał”. Dokuczaliśmy ile wlazło, ja też. Któregoś dnia wróciłem do domu – kolacja była zawsze wspólna – jemy, rozmawiamy, co w szkole. Opowiadam o Marysi, że mamy Szwabkę, że jej dokuczamy. Ojciec słucha, słucha i mówi: „I ty to robisz?”. Ja mówię: „Tatuś, przecież to Szwabka”. A ojciec mówi: „A co ona tobie złego zrobiła?”. Ja mówię: „Ona nie, ale Niemcy”. A ojciec: „Myślisz, że Polacy wszyscy tacy wspaniali byli w czasie wojny?”. Oczy wylazły mi z orbit i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Ojciec mówi: „Posłuchaj. Nie ma czegoś takiego jak Polacy, Niemcy, Ruscy, Litwini. Są ludzie. Są ludzie dobrzy i są ludzie źli. Ludzi dobrych trzeba kochać, trzeba samemu starać się być dobrym. Ludzi złych trzeba się bać. Jesteś za mały, żeby z nimi walczyć, najlepiej nie walczyć z nikim. Ludzi złych trzeba się bać, trzeba od nich uciekać. Pamiętaj, żebyś stanął w obronie koleżanki. To jest twoja koleżanka”. Słowo tatusia było święte. Mnie się świat przekręcił. Jak to? Różni Polacy? To był rok 1949. Polacy to były anioły, Niemcy to byli bandyci, Ruscy to byli nasi przyjaciele, bracia, co nas wyzwolili.
To moje seminarium duchowne ojciec bardzo przeżył. Niedługo po rozpoczęciu zmarł, na zawał serca. Miał 52 lata. Mama przyjechała do Lublina w 1975 roku. Sprzedaliśmy domek i mama zamieszkała ze mną. (…) Tutaj w kuchni, po raz pierwszy, 23 lutego 1978 roku, powiedziała mi całą historię, prawdę o mnie. Było to bardzo, bardzo głębokie przeżycie. Urodziłem się drugi raz. Jedno z moich pytań było: „Mamo, dlaczego dopiero teraz?” A wie pani, co mi przypomniała? To lustro. „Pamiętasz coś ty powiedział? Czy ty myślisz, że ja ciebie nie kocham”. Po prostu się bała, że coś sobie zrobię. (...)
[KD] Czy rodzina, dziadkowie, babcie wiedzieli o księdza pochodzeniu?
[R.J.W.W.] Nie, nie, nikt nie wiedział. Dopiero ja im powiedziałem po roku 1992... Moja mama [polska] zmarła w 1989 roku. Miała równo osiemdziesiąt lat.
Natomiast moje korzenie żydowskie znalazłem dopiero w roku 1992. Od 1978 do 1992 to był najtrudniejszy okres w moim życiu, bo ja wszystko wiedziałem o sobie, ale nie znałem swojego nazwiska. Chowałem się, bo uważałem, że jak nie znam nazwiska, to nie wolno mi mówić, kim jestem. Człowiek ma swoje nazwisko po rodzicach., a ja tego nazwiska nie znam. Napisałem list do papieża, bo chciałem to komuś powiedzieć... To jest tak, jak kobieta w ciąży, która musi urodzić, tak samo i ja. Bardzo chciałem się z kimś podzielić, komuś powiedzieć. Ale nie chciałem mówić byle komu. Bałem się. Środowisko w mojej pracy nie było przychylne.
[K.D.] W którym roku ksiądz pojechał do Izraela?
[R.J. W.-W.] Przede wszystkim nie miałem pojęcia, jak trafić na jakikolwiek ślad po rodzinie. Zdemaskowała mnie zakonnica. Siostra Klara Jaroszyńska. Zapytała: „Co ksiądz wie?”. Ja mówię, że nic nie wiem. Mój ojciec był krawcem i miałem brata Samuela. Tak mi moja polska mama powiedziała. Nic nie wiem. Jak się nazywali? Nie mam pojęcia. (…) Siostra zaczęła pisać listy do Izraela, nikt nie odpowiadał. Dopiero jak Polska nawiązała stosunki dyplomatyczne, siostra pojechała do Izraela. Na wiosnę 1992 roku. I tam ktoś wpadł na doskonały pomysł, żeby zrobić spotkanie z grupą uratowanych Żydów ze Święcian. (…) Kiedy siostra Klara powiedziała, że żyje syn krawca ze Święcian – taki krawiec w Święcianach był tylko jeden, Jakub Weksler oczywiście. (…) Siostra wróciła po Wielkanocy ze zdjęciem mojej rodzonej matki. (…) Pierwszy raz pojechałem do Izraela w lipcu 1992 roku. (…) Odnalazł się mój stryj, rodzony brat mojego ojca. Żyła również Ciocia, rodzona siostra mojego ojca. Ciocia zmarła niedługo potem, w listopadzie. A stryj żył do roku 1998, więc odwiedzałem go co roku - do 1997. W 1998 roku już nie pojechałem, stryj nie chciał, bo bardzo źle się czuł. Mieszkał w mieście Netanya i tam umarł. Tam też jest pochowany obok cioci.
[K.D.] Ma ksiądz nadal rodzinę w Izraelu?
[R.J.W.-W.] Stryj po wojnie nie ożenił się, nie pozbierał się po wojnie. Natomiast ciocia miała syna. Arie. Mieszka w Herclijji. Ma dzieci. Nosi skrócone nazwisko ciotki. Nazywała się Sargowicz, on jest Arie Sagi. Ta ciocia, Rachela Sargowicz, była z domu Weksler, więc to jest bardzo bliska rodzina. Jest też rodzina mojej babci od strony ojca. Też w Netanyi mieszkają a nazywają się Refsonowie.
Czytaj więcej o ocaleniu ks. Romualda J. Wekslera-Waszkinela
Historia rodziny Waszkinelów, Sprawiedliwych wśród Narodów Świata