List p. Jana Raczkowskiego o ukrywaniu prof. Jerzego Remera
Szanowni Państwo,
Po przeczytaniu w Nowym Jorku w gazecie Nowy Dziennik z 25 listopada 2008 r. informacji o "Portalu Sprawiedliwych”, postanowiłem przesłać do Państwa informację, że w tym domku na piętrze (Miedzeszyn, Rejowiecka 8, załączam zdjęcie) przechowywaliśmy w czasie okupacji małżeństwo Żydów. On to prof. dr historii kultury i sztuki Jerzy Remer. Pracował w Warszawie w sklepie komisowym, wyceniał i orzekał o autentyczności obrazów i dzieł sztuki. Sklep miał specjalne przywileje, gdyż główni kupujący to byli klienci niemieccy. Ona – szczupła, niska brunetka o typowym semickim wyglądzie – nigdy nie wychodziła z domu. Opowiadała dużo mojej mamie, że jest kuzynką najbogatszej rodziny na świecie z Nowego Yorku i o tym, jak na rządowych galach tańczyła poloneza w pierwszej parze z prezydentem Mościckim, który starał się wówczas o poparcie pożyczek w USA. W domu nie było żadnych wygód. Do moich obowiązków 13 letniego chłopca należało przynoszenie na górę wody, wynoszenie nieczystości, palenie w piecu, wychodzenie wieczorem na stację kolejki wąskotorowej, kiedy wracał profesor itp.
Nadmieniam, że w tym okresie była bardzo duża bieda i jeżeli profesor coś płacił to musiało to być bardzo niewiele, gdyż głodowaliśmy. Ojciec nigdzie nie pracował; bojąc się niemieckich łapanek, nie chciał jeździć do Warszawy. Matka natomiast chodziła do biednej wsi Zagóźdź do pomocy w polu. Otrzymywała za to trochę kartofli albo żyta. Ja natomiast na przerobionej maszynce do mięsa mieliłem (nielegalnie) to żyto w piwnicy, by później ugotować tak zwaną prażuchę.
Profesor mnie lubił, za pomoc i usługę nic nie płacił. Obiecał natomiast, że jak skończy się wojna, to jego rodzina w Nowym Jorku zafunduje mi najlepszą uczelnię, jaką wybiorę, łącznie z akademikiem. Profesor nosił okulary i wzrok mu się pogarszał. Pamiętam, jaki był wdzięczny, gdy przynosił marchewkę, a ja mu ją tarłem na tarce i wyciskałem sok dla niego, a następnie do wyciśniętej miazgi dolewałem wody i ją zjadałem.
Remerowie też żyli bardzo biednie i skromnie. W pokoju na górze nie było żadnych wygód ani kuchni. Ona gotowała wodę na herbatę elektryczną grzałką, a on przynosił jakieś gotowe kanapki. W pokoju nie było żadnych śladów, że ktoś w nim mieszkał. Ona nigdy nie wychodziła na zewnątrz, nie dochodziła do okna, a nawet nie schodziła na dół, by ktoś, kto mógł przypadkowo przyjść do nas, jej nie zobaczył. Obok pokoju był mały ukryty przedgórek, by w razie czego mogła się w nim schować.
Wiadomo, że wszystkim groziła śmierć za ukrywanie. Mam brata starszego o 2 lata i o 1 rok młodszą siostrę. Wszyscy przysięgliśmy, że nikt niczego w żadnym wypadku od nas się nie dowie. Mieliśmy nawet zakaz rozmawiania pomiędzy sobą o tym, że ktoś u nas mieszka.
Nasz domek był około jednego kilometra od drogi kolejowej biegnącej z Warszawy na południe kraju, między innymi również do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Miedzeszyn był gęsto zalesiony, wzdłuż toru kolejowego biegła szosa i były tam żydowskie domy letniskowe. Następną stacją kolejową była Falenica, licznie zamieszkała przez Żydów. Maszyniści w Miedzeszynie zwalniali, z nocnych kolejowych transportów wyskakiwali młodzi Żydzi i ukrywali się w krzakach. Szosą jeździł często motocykl z koszem i z trzema Niemcami, którzy wyłapywali zbiegów. Specjalnie chodziłem wzdłuż szosy. Z krzaków czasami wychodził Żyd i prosił, czy przypadkiem nie wiem, kto tu ukrywa Żydów i żeby go tam zaprowadzić. Bojąc się prowokacji – bo za pomoc była kara śmierci, a w najlepszym przypadku obóz koncentracyjny – byłem bardzo ostrożny, ażeby nie zdeskonspirować kryjówek. Tylko trzech albo czterech zbiegów (nie pamiętam dokładnie) zaprowadziłem do wsi i pokazałem z dala dom Kubajka, który, jak wiedziałem, ukrywał Żydów. Rozpoznanie, czy to rzeczywiście zbieg z pociągu nie było trudne (bawiłem się przy tym trochę w detektywa), bo po skoku w biegu na kamienie ludzie z reguły byli pokaleczeni i mieli częściowo zniszczone ubrania.
Po skończonej okupacji niemieckiej dowiedziałem się, że Jerzy Remer jest prawdopodobnie profesorem na Uniwersytecie Toruńskim. Chciałem tam pojechać i sprawdzić, odwiedzić go, ale ojciec mi nie pozwolił. Powiedział, że za ratowanie życia korzyści żadnych się nie bierze.
W tajnym harcerstwie mówiono mi, że wszyscy ludzie mają prawo do życia na kuli ziemskiej, bez względu na rasę i wyznanie. Niemcy byli naszymi wrogami numer jeden. Wróg naszego wroga jest naszym sprzymierzeńcem. Moja rodzina nie utrzymywała z Remerami po wojnie żadnych kontaktów. O ile mi wiadomo, nikt z naszej bliskiej rodziny nie trafił na listę Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.
Z wyrazami szacunku,
Jan Raczkowski
Gladstone, Virginia, USA