Rodzina Ostrowskich

powiększ mapę

Audio

5 audio

Relacja Marianny Ostrowskiej

Nazywam się Marianna Ostrowska, jestem urodzona 22 sierpnia 1922 roku w Radawczyku. Tutaj zamieszkałam.

Rodzice moi wywodzili się z Babina. Ojciec nazywał się Stanisław Wojtaszko, a mama Stanisława z Bartoszczów była. Oboje pracowali na roli. Ojciec miał pasiekę, 60 uli. Tuśmy się urodzili i tuśmy pracowali. Do szkoły śmy chodzili w Radawczyku, a potem do piątej, szóstej klasy to w Babinie, tu już nie było większej szkoły.

Myśmy się pobrali z mężem [Stanisławem Ostrowskim] w 1942 roku, w czerwcu i tuśmy się zaczęli budować [obok rodziców].

Przed wojną
Tutaj nie było tyle co teraz ludzi. Tylko 3 gospodarstwa były przed wojną po sąsiedzku - ojca gospodarstwo, stryja i wuja, mamusi brata. Wkoło tych kolonii nie było. Najbliżsi sąsiedzi za rzeką byli - Niemcy. Do kościoła chodziliśmy do Konopnicy.

W szkole mieliśmy jedną tylko panią - Maria Niezgodzianka. Płuca miała chore, więc zabrali ją do Zakopanego. Klasy były łączone. Dzieci było w klasie kilkanaścioro.

Chodziliśmy do pierwszej klasy, do drugiej. [Potem] każdy czy miał piątki, czy miał dwójki, siedział w trzeciej klasie 2 lata, bo do 14 lat musowo było być w szkole. A potem kto chciał, szedł dalej.

Do szkoły w Babinie było 5 kilometrów prawie. Dyscyplina była w tej szkole, szacunek do nauczyciela. [Nauczyciele] byli bardzo stanowczy. Szkołę w Babinie skończyłam w 1936. Dalej dzieci wiejskie nie miały warunków na naukę. Rodzicom pomagałam.

Wojna
1939 rok był tragiczny dla nas. W kwietniu umarła nasza mama. W sierpniu chłopak u stryja służący był na ćwiczeniach w wojsku. Już wszyscy mówili, że będzie wojna. Pamiętam te wezwania - niebieska kartka. Na drugi dzień mobilizacja koni. U nas było cztery konie, dwa młode. Zabrali dwa, trzy dni przed wybuchem wojny.

A później rano 1 września już mówił, że Niemcy uderzyli na Polskę, wojna. To był piątek pierwszy wrzesień, a w sobotę rano zbombardowali Lublin. Radio było u stryja na słuchawki, to tam cokolwiek my słyszeli. 8 września przyjechali z Lublina, bo co piątek się jeździło do Lublina z masłem, z nabiałem, mieliśmy swoich klientów.

Przyjechali z Lublina ojciec mój i stryjenka. Popołudniu zaczęli bombardować. Leżeliśmy pod czereśniami. Ojciec gdzieś pojechał. Braci miałam dwóch, trzeci pojechał do kolegów. A my z siostrą zostaliśmy w domu. Wypuściłam krowy w pole.

Później na drugi dzień przyszli do nas uchodźcy gdzieś ze Śląska. Jak szli ludzie, to drogami jak procesja. Przyszło dziesięć osób w wieczór, słomy brat przyniósł, w kuchni pościelał. Ojciec mój mówi: ,,Gdzie wy idziecie?”

Na drugi tydzień chłopaki orać, młodsze wygonili krowy, a ja poszłam do rzeki, len miałam namoczony. Wyjmuję. Stanęłam. Patrzę, a tu leci lustereczko jedno, drugie, trzecie, czwarte. Nie wiedziałam, co to jest. To były kule zapalające. Niemcy. Zaraz my wszystko w domu spakowali do piwnicy. Ojciec zasypał ziemią lucht [luft] do piwnicy. Za tydzień może byłam na podwórzu, przyjechał motor z koszem. Przywieźli afisz, żeby broń zdawać.

Ślub w 1942 roku
Czasy niebezpieczne, a na co było czekać? Jak miał kto zginąć, to zginął. On miał już 26 lat, ja miałam prawie 20.
Było wesele. 120 osób, rodzinę żeśmy mieli sporą. Podawali na stół rosół, wędlina była, bigos, placki drożdżowe. Orkiestra grała w dzień, w nocy już się rozchodziło wszystko.

Przed wojną
Często spotykało się Żydów. Prawie codziennie przychodzili z Bełżyc. A Bełżyce 8 kilometrów, 9 może. Przychodzili, handlowali, a to ciele kupić, a to wosk, kasze, mak. Jak ktoś miał więcej sadu, kupowali sad na 2 lata. W lecie [Żyd] przyjeżdżał, przywoził żonę z dziećmi. Robili sobie namiot, budę ze słomy. Siedzieli, zbierali jabłka. Żyd miał konia, wywoził gdzieś, sprzedawał. Kręcili się tutaj po wsi.

Przyjeżdżał taki jeden Szmul, drugi Szajas. Fersztmani cielętami handlowali. Pośredniczyli dla dworu. Małka chodziła z cukierkami. Jeden taki był młody, może 15-16 lat miał, Szlamka, chusteczki sprzedawał po wsi. Trudnili się, czym mogli. Mechel w Bełżycach na okolice robił buty eleganckie. Wszystkie chłopaki buty od Mechla miały.

[W Bełżycach] jedna najbogatsza Wajsbrot się nazywała, Żydówka. Miała dwoje dzieci. Miała sklep, jak kiedyś się przed wojną mówiło łokciowy. Sprzedawała materiały ubraniowe i to drogie. Szlamianka na nią mówili. Nie mówili po nazwisku. Mam wrażenie, że mężowi było Szlama. Ale on nie żył, jego nie znałam. Syn z nią pracował. Córka wyszła do Lublina i nazywała się Cygielman. Matka nie przeżyła, ale oni przeżyli oboje, ci młodzi. Nie wiem, gdzie tam przeżyli. Po wojnie ufundowali dla szpitala w Bełżycach aparat rentgenowski. Ale potem gdzieś wyjechali. Tu nie ma nikogo.

Ona [Cygielman] w wojnę miała trochę materiałów i przyniosła tutaj do ojca. Gdzie ona była, nie wiem, gdzieś nie bardzo daleko. Przychodziła w biały dzień.

Wojna
W 1941 roku oddawało się zboże, mleko, podatek się płaciło. Ale jak szli na Rosję w czerwcu, to pełno było w Radawczyku [Niemców] pijanych. W 1941 roku jeszcze nie było nic.

W 1942 roku już zaczęli Żydów prześladować. Opowiadali, jak ich wyganiali. Podobno Niemcy przychodzili rano, wyganiali wszystkich Żydów z domu na rynek do Bełżyc. [Jeden Niemiec] chodził z kaskiem na biżuterię, złoto. Nieraz pół kasku nazbierał. Polacy, co byli w Bełżycach, widzieli. Obiecał, że ich puści. Puścił. Niektórych.

[Niemcy] jak ich [Żydów] strzelali, to robili to w Bełżycach. Teraz jest tam Dom Kultury, plac. Wcześniej była bożnica. Wykopali dół i na stos, i na stos, i wapnem przysypywali. Poleżało to podobno parę dni, posoka zaczęła cieknąć z tych ciał, zaczęły się rozkładać. Było kilku ludzi, co lubieli wypić, nie bardzo odpowiedzialnych, [kazali im] na wozy [ładować ciała] i wywozili na kirkut.

Tam był taki Lejzor, krawiec męski. I on szył, pamiętam, ojcu burkę. Mnie wysyłali wszędzie, ojca i chłopaków nie, bo kto się kręcił, to na roboty wywozili do Niemiec. Mnie wysłał ojciec. Bogaci musieli być ci Francuzi [Lejzor prawdopodobnie był Francuzem]. Złote oprawki do okularów, złote zegarki. Siedziałam musi ze dwie godziny, nim skończył burkę. Mieszkanie było 4 na 5 metrów, pokój. Dwoje dorosłych i 3 córki. Ciasnota.

Wszystkich ganiali na pociąg do Lublina. Mokra jesień była. Strasznie ci ludzie szli. Co kto wyszedł za rów, zaraz strzelali. Dzieci pięcio-, sześcioletnie, małe wszystko się przewracało. Jak się przewróciło, zastrzelił.

Oficer miał rewolwer i psa. Co kilkadziesiąt metrów oficer z psem. Strzelali ich.

W 1942 roku na jesieni mało ich [Żydów] już było. Tutaj była rodzina Fersztmanów - dwoje rodziców i dwoje dzieci, dwóch już było w Palestynie od 1936 roku. Mieli córkę, Masza, zamężna była za Goldiner, Szlomo Goldiner nazywał się jej mąż. Był rzeźnikiem w Bełżycach. A syn młodszy, krawiec, był z 16 roku jak mój mąż. Wrócił z wojska, był na froncie, potem zabrali go do odgruzowywania Warszawy. Jak przyszedł, szył u stryjenki. Ona tak lubiała przerabiać [ubrania]. Przyprowadziła krawca do domu. Potem jak już było strasznie w Bełżycach [krawiec] przyprowadził tutaj swoją rodzinę. Matkę gdzieś zabili w Bełżycach. Ojciec został i siostra ze szwagrem.

Zaraz za stodołą był lasek i sterta, i oni w tej stercie wyskubali dziurę. Prawdopodobnie byli tydzień. Myśleli, że tu przetrzymają zimę. Śnieg nasypał świeży, stryj zobaczył ślady. Pyta się: ,,Co to jest? Przecież ty nas zgubisz!” Potem jakoś śniegi zginęły, bo to było w listopadzie. Stryj przyprowadził ich do nas. Myśmy z mężem akurat pamiętam przy księżycu słupki rżnęli, płot śmy grodzili. Przyszli i chcą żeby... Nalegali. Była kara śmierci za to.

Odezwałam się: ,,A co będzie, jak przyjdzie tyfus?”. A Moszek: ,,Będziemy dół kopać głębiej i grzebać.” Na razie nic żeśmy się nie dogadali. Na drugi wieczór przyszli znowu. Mnie nie było. Mąż zdecydował, żeby ich wziąć. 3 grudnia przyszli.

Przechowało się 8, z tym, że jeszcze wszedł Berek na trochę i Maszka. W sumie przewinęło się 10 osób.

Przyszli: Fersztman Szmul mu było na imię, miał 77 lat [kiedy przyszedł], później był w kolejności jego brataniec Szol z 1909 roku, 34 lata musi miał. Moszek był z 1916, Masza jego siostra była chyba z 1914 roku, Goldinerowa. A jego szwagier starszy był od niej, ale nie wiem, z którego roku był. Żyd łucki [Szloma z Łucka] był z 1916, tak jak Moszek, bo razem w wojsku służyli. Byli zgrani. Wszystko zawsze obmyśleli, obkombinowali, wszystko im się udawało. Potem był jeszcze Symek, Symeon. 6 lat miał, jak przyszedł. Dorósł, studiował medycynę w Grecji, lekarzem jest.

Jeszcze jedna tutaj była z ich rodziny, siostra Szola, w obozie urodziła, w Bełżycach. Dziecko trzytygodniowe jej mąż pod Bełżyce do znajomych [zaniósł]. I to dziecko wychowali, Misz... Michał musi, Miszek go wołali, Miszek. Była tam Marysia, 13 lat dziewczynka. Ona to dziecko wychowywała.

Po wyzwoleniu Szol zabrał to dziecko. Chłopiec miał już blisko 2 lata. I nie chciał się zaadoptować u nich. Wzięli tą dziewczynę [Marysię] do Lublina. Musi była ze 3 miesiące jeszcze u nich za niańkę. Ja przez to ich poznałam, ona też była odznaczona medalem. Później jakoś psychicznie się załamała. Wcześniej dostała [medal], w 1991 roku.

Kryjówka
Dom był postawiony, okna deskami zabite. Wykopali dół. Myśmy to nazywali dziura.
Były dwa pokoje a tutaj była kuchnia, spiżarnia z drugiej strony. Mieszkanie [miało] 5 metrów na długość, a 3,5 na szerokość. Wykopali dół, piwnicę. Wyrzucili ziemię z piwnicy. Wykopali trochę pod spiżarnią. W środku wybili słomą i deskami.

Dobrze mieli, bo u nas wtedy już było światło. I sprowadzili się. Na razie przyszedł on [krawiec] z siostrą, szwagrem i z ojcem. Szmul miał już 77 lat musi i taki był chłop ze 180 [centymetrów] wzrostu, pochyły. Na jednym oku miał bielmo. Później sprowadził się jeszcze stryjeczny brat [krawca], też Fersztman się nazywał. Jego ojciec był zamożny. Miał warsztat krawiecki, ludzi kilkoro pracowało. Szol był z 1909 roku, już trochę starszy. Żonę miał, Hela było jej na imię i synka mieli, 6 lat, Symek. Jak przyszli, z początku była swoboda.

Wieczorem, jak szłam doić krowy, te panie, Hela i Masza szły ze mną do obory. Oborę śmy mieli nową. W połowie obory było słomy nakładzione. Ten chłopiec fikał w tej słomie. [W kryjówce] z podmurówki dwie cegły były wyjęte i był lucht [luft]. Przez dziurę patrzyli na świat.

Jeszcze potem przyprowadził Szlomę, łuckiego Żyda. W wojsku razem [z krawcem] służyli. Ale on był niesympatyczny. Podobno komunista. Po wojnie wyjechał do Paryża, potem pojechał do Włoch i niedługo zmarł. A tutaj zgodzili się do 29 maja.

Na strychu
Stolarz był zgodzony i miało się robić okna i podłogi. 29 maja to była sobota. Poszłam w wieczór krowy doić. Przyszedł mój ojciec. [Żydzi] wszystko burzyli, chcieli zasypać. Ale nie mieli gdzie pójść. Poszli do ojca do stodoły na trochę. Mój brat najstarszy zobowiązał się, że ich przez miesiąc przypilnuje, dostarczy żywność.

Raz poszedł mąż na pole kosić i słyszy: ,,Tadek, wody nam przynieś”, a on mówi: ,,Cicho”. Mąż usłyszał i poszedł do nich, a oni: ,,Panie Stachu, umieramy z głodu”. Przyszedł mąż do mnie i mówi: ,,Nie mają wody, nie mają nic”. W domu była macocha. Wszyscy wiedzieli, siostra wiedziała, bracia młodsi wiedzieli. A ona nie wiedziała. Wzięłam kartofli wiaderko, wstawiłam w fajerkę. Ugotowały się. Wzięłam soli, śmietany trochę. Z łupinami jedli te kartofle. Żal było patrzeć.

Ciepło było, czerwiec. Oni siedzieli. Głodni byli i pić się chciało. W końcu ojciec przychodzi i mówi, że: ,,Tak mnie dokuczają te Fersztmany, koniecznie żebyśmy ich wzięli od nowa”. A u nas już robił stolarz. Na Zielone Świątki odjechał z robotnikami a [Żydzi] wygarnęli wióry, wyrzucili na pola słomę i kopali. Kopali całe dwa dni. Ręce do krwi im poodłaziły. Już mieli szalunek robić, wyleciał kamień. U nas jest może z metr ziemi a potem piach. Piach się oberwał. Wyleciał kamień jak pół stołu. Wszystko się oberwało. I znów pracowali. Wykopali głębiej. Kamień stoczyli głęboko. Skończyli, słomę zrównali. Już nie chcieli być w stodole.

Przyszli do nas na oborę na strych. Zaczynał się lipiec. Miesiąc byli u brata. Poszli na oborę. Jeszcze każdy ze stodoły od ojca snopek słomy wziął, żeby miał na czym spać, bo tu były gołe deski. I przesiedzieli na tej oborze... już musi wrzesień się zaczynał. Takie byli opalune.

Co wieczór chodzili do studni, wodę brali, wiadro kartofli, 4 litry mleka. Wszystkie inne artykuły spożywcze mąż kupował w Lublinie, bo tu przecież nie można było nic zrobić, żeby ktoś z sąsiadów nie zobaczył.

Pod ziemią
A potem poszli pod ziemię. Wstawił do tej dziury maszynę do szycia i tam szył. Światło było, każda rodzina miała swoją maszynkę elektryczną. Gotowali sobie.

Hela była bardzo złośliwym człowiekiem. Kłóciła się z Mośkiem o byle co. Jak na tej górze byli, to tak się kłóciła, że było słychać na dworze. W kryjówce mieli zrobiony stół duży z desek, prycze. Byłam tam parę razy, musi ze trzy razy. Nie było potrzeby. Prali sobie. Jak uprali grubsze, spodnie, bluzy, przynosili tutaj i na strychu wieszałam. Pierwszej zimy. Potem już i tego nie można było. Bo coraz tam się kręcił zawsze ktoś.

Na jesieni Moszek przyprowadził jeszcze swojego stryja - Berek Fersztman, najmłodszy, może czterdziestoparoletni z córką. Maszka ze 16 lat miała, ładna blondynka. Przesiedział tydzień czasu. Nie mógł wytrzymać tylko: ,,Pójdę zobaczyć, co w Bełżycach, pójdę zobaczę, co w Bełżycach”.

Masza, jak odchodziła z Bełżyc, miała jednoroczną córeczkę, Hanię. Ich dom jeszcze stoi w Bełżycach. W tym domu mieszkała Śliwińska [najprawdopodobniej chodzi o Mariannę Turek z domu Wiślińską]. Rodzina była kilkoro dzieci, on szewcem był, pijaczyną. Śliwińska mieszkała w domu Fersztmanów. W komorne u nich siedziała. Oni odeszli, a ona zostawiła to dziecko w tym domu i tam wychowało się. Rok miało dziecko jak Maszka odeszła z Bełżyc. Roczne dziecko zostawiła. Płakało i nie mogła zabrać pod ziemię.

Tylko ten chłopak, Symek urodził się w obozie. Później wychowali go pod Bełżycami u Chęciów. Później zabrali go i do Paryża pojechał, a potem do Holandii chyba wyjechał. Symek był jedynym dzieckiem, jakie się u nas przechowywało.

Śliwińska miała w tym samym wieku [co Hania] synka, razem rodziły. I chowała oboje. Może wiedziały sąsiadki, bo nie wierzę, żeby nie wiedziały. Pośrednikiem ze Śliwińską był ojciec. [Jak] jechał do Bełżyc, [Maszka mówiła]: „Panie Wojtaszko, niech pan zobaczy, co tam u Śliwińskiej”. A Śliwińska: ,,No cóż, dają na to dziecko, ale nie za dużo, a ono wiecznie chce jeść”.

A Berek poszedł i nie wrócił. Zagarnęli go Niemcy, obława była w nocy. Maszka płakała niemożliwie. Przepłakała musi ze dwa tygodnie. Później zgodzili się, żeby poszła. Zgodzili się, ale im przysięgła na Torę, że nie powie, gdzie była. I poszła. Ślad po niej zaginął. Jak wyzwolenie przyszło, gdzieś w Czechosłowacji była w jakimś obozie koncentracyjnym.

Dziecko
W grudniu 1942, 3 grudnia przyszli, a ja miesiąc w ciąży byłam dopiero. [Urodziłam] 22 lipca. Siedzieli wtedy na górze na oborze. Płakało mi jakoś to dziecko, już miało z tydzień czy ze dwa. Wzięłam w niedzielę w becik i wyszłam. Chodziłam. Dziecko płakało. Usłyszała Masza. Podobno strasznie płakała, że aż się trzęsła - swoją [córkę] zostawiła w Bełżycach.

W wieczór Moszek przychodzi: „Pani Maria, niech pani nie wychodzi z nią. Myśmy mieli kłopot. Masza już nie przeżyje, tak płakała strasznie”. Płakałam na dworze, bo dziecko mi chorowało, a ona płakała na górze, bo swoje zostawiła. Ona tak strasznie się spłakała, że się rozchorowała.
Jedną [córkę] miała. Potem urodziła syna, już w Izraelu.

Życie w kryjówce
Boże Narodzenie to nie, ale Wielkanoc to oni bardzo obchodzili. Młodzi to może nie tyle, ale ten cały Szmul mógł pościć cały post wielki - do Paschy się szykował. Na dzień miał szklankę wody przegotowanej, kromkę chleba i jedno jajko na twardo. Całe siedem tygodni na tym przeżył. Nic więcej. A jak się modlił.

Oni mieli gospodarstwo, mieli wszystko, naczynia, gotowały wodę. Gospodarzyli sobie, dlatego mieli dobrze. Nieraz słyszałam, gdzieś za szafą przechowali jakieś dziecko, a to jakaś była kanapa nierozsuwana i tam dziecko trzymali. Jakie to było życie, jak to dziecko cały dzień leżało, albo za szafą siedziało? U mnie to normalnie.

Mąż mówi kiedyś, że grochu im się chce, bo taki zielony na tyczkach, żebyś im urwała. Mówię: „Nie mam czasu, dzień na polu, w wieczór trzeba dziecko wykąpać. Powiedz im niech sobie urwą.” Przychodzi później: „Chodź, coś ci pokażę.”
Wszyscy byli w tym grochu, opaleni. Pomyślałam: ,,Sądny dzień”. Tak fajnie wyglądali wtedy. Takie na mnie wrażenie to zrobiło. Rozczuliłam się, jak rwali sobie grochu, mało co go zostało.

[Nieczystości] wynosili w wiadrach. W zimie, jak był śnieg, wynosili do obory, zakopywali w gnoju. A jak lato było, na pole. Wychodzili na wieczór. Szło się, pukało w podłogę i otwierali od środka. Raz partyzanci przyjechali. Całe dwie doby nie [wyszli].

50 litrów wody brali codziennie. Mieli bańkę 40-litrową i jeszcze wiaderko. Potem trzeba było to wynieść. Myli [się] i prali. Potem byli pod stodołą. Jak wyszli, byli tacy bladzi.
Zostawili wszystkie rzeczy, ubrania. Nie, nie ruszaliśmy, wszystko zatęchło. Miała Hela piękne kostiumy, miała. Mieli pretensje, żeśmy nie wynieśli. Po co było wynieść, jak Sowieci kradli wszystko, co tylko było.

Masza kiedyś chorowała trochę. Przyszedł pytać się Moszek czy mam sok malinowy, bo Masza chora. Mówię, nie mam, ale pójdę do siostry, a nie - to nie.

Nie wszystkich [było na to stać]. U nas okoliczności były, żeśmy byli dalej od wsi. W gęstej wsi nie łatwo chyba by było. Była gdzieś jakaś kobieta. Przyszedł do niej Żyd, nastoletni, chusteczki sprzedawał. Zaprowadziła go na posterunek do Niedrzwicy. Zaprowadziła go do Niemców. Obowiązek był ciężki, ale ludziom się zdaje, żeśmy zrobili kokosy. Ale oni byli niezamożni. Szol chodził, handlował cielętami, to on miał majątek? Te chałupinę tylko mieli i Moszek tak samo.

Wszystkie produkty do życia... Mąż jechał do Lublina, kupował na targu. Rozliczali się co tydzień. [Gdyby nie mieli pieniędzy] nie wiem. Nie było takiej sytuacji, ale jak myśmy się podjęli, to trzeba było dać jeść. Najwyżej by tej umowy nie przedłużyli. Ale oni nie mieli gdzie, zresztą byli tacy świadomi.

Rosyjscy partyzanci
Partyzanci, oddział Ruskich, Fiodor. Nie wiadomo, kiedy zajechali na podwórze. To było w lutym 1944 roku. Miałam zapalenie płuc, leżałam w łóżku. Oni [Żydzi] brali wodę, mąż był z nimi. Nie było śniegu, tylko szron.

Moszek i jego szwagier Szlomo, zostali na dworze. Schowali się. Przyjechali Sowieci, wódkę mieli. Było ich ze 20. Zakąskę żeby im dać, będą pić. A tamci [Żydzi] siedzieli pod tyczkami [od fasoli]. Ciemna noc była. Nie zakasłał żaden. Warta była przy koniach. Partyzanci zawsze zostawiali wartowników przy koniach. Zobaczyli ser, do sera się przyczepili. Wypili wódkę, może z godzinę siedzieli. Mąż jak na szpilkach, nic mi nie mówił. Dopiero jak pojechali, powiedział, że Moszek i Szlomo na dworze byli. Udało się. Ale różnie bywa.

Niemiec
Raz, to było w kwietniu 1943 roku, Moszek, że ciepło było, maszynę wyjął z podziemi i szył w stodole. A myśmy wywozili obornik do kartofli. I przyszedł Niemiec. Niepoczytalny był trochę, „głupi Adolf”. Przed wojną służył po ludziach, u Niemców, w Babinie u Wójtowicza służył za parobka.

W mundurze przyszedł. Patrzymy, idą jacyś ludzie z pola, trzech, w pelerynach czarnych z parasolami. A on mówi: „Stachu schowaj mnie”, „No gdzie cię schowam”. „Do stodoły mnie schowaj”. Przecież go do stodoły nie schowa, bo w stodole siedzi Moszek. Ale on [Moszek] schował się. Tamci [w pelerynach] to byli partyzanci.

Wyzwolenie
Potem jak wyzwolenie już przychodziło, nie wyłazili bardzo, bo było bardzo partyzantów dużo i Niemcy się kręcili.

Moszek pilnował przy jednej furtce, mąż przy drugiej, żeby ktoś nie zeszedł. Przeczekali. 25 lipca we wtorek do nas przyszli Sowieci, a oni do 29 do soboty zostali. Zawołali nas do tego ich schronu. Moszek przyniósł butelkę wódki. Grzyby miał marynowane, chleba wzięłam. Posiedzieliśmy, wódkę śmy rozpili.

Po wojnie
Poszli. A oni poszli do Bełżyc, a na drugi dzień pojechali do Lublina. Jedni mieszkali osobno, drudzy osobno. Za tydzień przywiózł Maszkę i koleżankę. Ona z Czechosłowacji się dostała. ,,Pani ich przetrzyma tu trochę. Nie ma z nimi co zrobić”. Pracowite były. Maszka umiała szyć. Miała [roczną] córeczkę. Przyjechały, dziecko bawiły. Bluzkę miałam. ,,Niech pani da coś starego, to my jej uszyjemy”. I raz dwa z bluzki sukieneczkę, kapelusik i buciki temu dziecku zrobiły. Te dwa dni darmo nie siedziały. Pojechała, nie wiem gdzie.

Potem jak oni poszli, powstanie w Warszawie było, stryj miał radio głośnikowe. To radio wsadzili u nas tam do dziury. Zawsze o godzinie 5.15 po południu był dziennik z Londynu, o Warszawie, Powstanie Warszawskie, rozpaczliwe „ratujcie nas”, „giniemy”, „dusimy się”. 15 minut to trwało.

Szol z żoną i z synkiem [Helą i Symkiem] wyjechali do Paryża, a tamci pojechali do Izraela. Potem pisali listy i zaproszenia przesyłali, żeby mąż pojechał w 1958 roku do Izraela. W piątek pojechał pozałatwiać, zdjęcie robić do paszportu. W niedzielę przyszła trąba powietrzna, zawaliło stodołę, oborę i już nie pojechał. Przecież nie zostawi, żniwa się zbliżały.

Potem drugi raz przysłali zaproszenie, dla mnie. Stan wojenny był. Nie pojechałam, bo nie pozwolili. Pisała listy bez przerwy, mam to wszystko. Zdjęcia przysyłali, życzenia na każde święta Bożego Narodzenia czy na Nowy Rok. Maszka była szczęśliwa. Umarła w 1986 roku, raka miała na płucach. Stary umarł wcześniej.

W końcu przyszedł list od niego [od Moszka]: „Pani Maria, przyjadę ja z żoną”. Przyjechali do Lublina. Zadzwoniła jego żona, Moszkowa: ,,Pani Maria? Jesteśmy już w Lublinie i chcieliśmy się z panią zobaczyć, ale Moszek płacze. Nie może iść do telefonu. Kiedy pani może przyjechać?”

U nas wozili siano wtedy, myślę sobie - w dzień nie pojedziemy, a o szóstej w wieczór... Pojechaliśmy z synem. Już stali, czekali przed wejściem. Jak śmy siedli do rozmowy, jak zaczęliśmy rozmawiać to do godziny 10.

Syn pojechał rano po nich. Przyjechali tu, wypili kawę. Poleciał jeszcze do Janka - stryja - gdzie się zaczęła jego gehenna. Pojechali do Bełżyc. Chciał do domu, sfotografować wewnątrz, książkę pisał. Śliwińska już nie żyła, a jej dzieci gdzieś się porozjeżdżały. Poszedł. Rzucili się na niego, chcieli bić. Zdenerwował się, rozpłakał. Jakiś stary mieszczanin w Bełżycach poznał go, przyszedł i rozgonił to wszystko. A on nie wszedł do tego mieszkania.

Potem pojechali na kirkut. Żyd [Moszek] spłakał się. Nogę założył na mur, chciał wejść [na kirkut]. Jeszcze gorzej się rozżalił. Przyjechali tutaj do domu, obiad śmy zjedli.

Do Bełżyc [do Śliwińskiej] chodziłam często. Ale raz poszłam, drzwi były zamknięte. ,,Niech pani się nie tłucze, ona się boi”. Kiedyś przyjechał do Bełżyc Żyd, nie znałam go. Powiedział, że był u niej. „Niech pani nikomu nie mówi, żeby ci z Bełżyc się nie dowiedzieli, bo ja się ich boję”.

Medal
[Medal] dostałam w 1992, w listopadzie. Dostałam zawiadomienie. Pojechaliśmy. Na Zamku czekaliśmy trochę. Później przyszli dziennikarze. Potem przyjechał ambasador izraelski z Warszawy. Była jeszcze jakaś delegacja. I był prezes „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”, Mazur Stefan. On [już] nie żyje. Przemówienie wyczytał. Taka urzędowa sprawa i tyle.

Kontakty po wojnie
Ci nasi bez przerwy coś przesyłali. Lekarstwa. Chorowałam ciężko, mąż napisał list. 3 dni szło do Paryża i z powrotem do tej Heli.

,,Kto ratuje jedno życie jakby świat cały ratował”. Nie zastanawiałam się nad nim. Jednostki były, nie cały świat, ale jak trochę się takich zbierze, to może uratowało sporo tych ludzi.

Relacja pochodzi ze zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie; została zarejestrowana w ramach projektu "Światła w ciemności - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata".

Bibliografia

  • Dąbrowska Anna red., Światła w ciemności. Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Relacje
  • Czajkowski Tomasz, Wywiad z Marianną Ostrowską, Lublin 1.01.2007