Twarze Sprawiedliwych - prof. Jacek Leociak
Twarz jest zwierciadłem duszy, w niej kryje się coś najgłębiej ludzkiego. Dlatego czasem usiłujemy ją maskować, ale twarz trudniej jest zafałszować niż słowa. Twarze Sprawiedliwych opowiadają nam ich historię bez słów. W tych twarzach zawarty jest dramat ludzkiego istnienia spełniającego się w spotkaniu z innym. Ten album zaprasza do czytania twarzy tych, którzy mieli odwagę wyciągnąć pomocną dłoń do innego: obcego, stygmatyzowanego, napiętnowanego, wyłączonego spod prawa ludzkiego i boskiego. Do człowieka, który miał być postawiony poza granicą moralnej odpowiedzialności. Miał najpierw przestać być człowiekiem, aby potem przestać żyć.
Jesteśmy wciąż ofiarami dwojakiego rodzaju zaprzeczeń, mających sens rytualny. Pamięć polska pławi się w jasnym świetle Sprawiedliwych, nie dopuszczając do siebie mrocznych stron okupacyjnego doświadczenia. Pamięć żydowska wypełniona jest bólem po Zagładzie, który żywi się mrokiem zbrodni, zdrady i odrzucenia, zdając się nie dopuszczać do siebie niczego innego.
Pamięć polska podpowiada, że oto w czasie okupacji mieliśmy do czynienia z powszechną akcją pomocy Żydom. Był to ruch masowy. Dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy Polaków zasługują na medal Sprawiedliwych wśród Narodów Świata przyznawany przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie. Tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy Polaków zostało zamordowanych za pomoc Żydom. Mimo ogromu polskiego poświęcenia i polskich ofiar, to jednak żydowskie męczeństwo jest powszechnie znane, przesłaniając nasze. W tym kontekście eksponowane bywa poczucie krzywdy: świat nie docenia naszego heroizmu, a sami Żydzi odpłacają się za pomoc w najlepszym razie – obojętnością, w najgorszym – szkalowaniem narodu polskiego.
Polskiemu dyskursowi o pomocy wciąż zagrażają trzy demony. Demon rywalizacji (na martyrologię, na bezinteresowność, na szlachetność); demon statystyki (liczenie tych, którzy ratowali i tych, którzy zostali za te czyny zabici, aby dowieść tezy, że „im więcej, tym lepiej”); demon trywializacji (bo przecież masowość pomocy stawia pod znakiem zapytania podkreślaną wszem i wobec heroiczność czynu). Nie służy to ani Polakom, w tym przede wszystkim polskim Sprawiedliwym, ani Żydom. I jedni i drudzy stają się tylko narzędziem w grze toczonej ponad ich głowami.
Nie ma prostych i jednoznacznie budujących historii o pomocy i ukrywaniu. Każda uwikłana jest w historyczne okoliczności, w splątaną sieć ludzkich zależności, zdeterminowana przez cechy charakteru i temperament protagonistów, przez ich pozycję społeczną i majątkową, każda rozgrywa się w polu napięć między paraliżującym lękiem a desperacką odwagą, między zachłannością, zawiścią, oddaniem i poświęceniem. Sytuacja zagrożenia stwarza psychologiczną pułapkę bez wyjścia. Strach na dłuższą metę jest siłą niszczącą, pokusa zarobku przesłania szlachetność, chciwość zderza się z bezinteresownością, wzajemne uprzedzenia utrudniają porozumiewanie się, popadnięcie w całkowitą zależność i brak zaufania niszczy więź. Podziwiać należy męstwo i wytrwałość tych, którzy tym pokusom się oparli.
Ci, którzy starali się ratować Żydów w czasie wojny, którzy zdobyli się na okazanie im pomocy, którzy w taki czy inny sposób ich wsparli, stanowią kategorię nadrzędna wobec grupy odznaczonej przez Instytut Yad Vashem medalem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. To spośród tej – niemożliwej do policzenia – grupy wywodzą się Sprawiedliwi.
Aby otrzymać ten tytuł, należy spełnić określone kryteria i poddać się wyznaczonym procedurom. Według przyjętej przez Yad Vashem definicji „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata to osoba, która aktywnie, w sposób ciągły, wspierała akcję ratowania ludzi przez dłuższy okres lub udzielała Żydom schronienia bez wynagrodzenia”. Tej definicji wymykają się nie tylko ludzie, o których postawie ratowani Żydzi zaświadczyć nie mogli, bo nie zdołali ocaleć. Umykają jej także okazjonalne akty pomocy, dyktowane odruchem serca, ale nie zamieniające się, bo często nie mogące się zamienić, w systematycznie prowadzoną akcję pomocową. Kto nam dziś udowodni, że takie czyny były mniej wartościowe i pociągały za sobą mniejsze ryzyko?
W naszym mówieniu o pomocy jesteśmy w potrzasku między uogólnieniem a uszczegółowieniem. Z jednej strony – używamy wielkich kwantyfikatorów (Polacy, Żydzi), nazw ogólnych (bohaterstwo, strach, szlachetność, podłość), odwołujemy się do statystki, dążąc do uchwycenia liczb czy procentów i wierząc, że odsłonią nam one prawdę. Z drugiej strony – interesuje nas los indywidualny, perspektywa prywatna, konkretni ludzi, konkretne sytuacje, konkretne okoliczności.
Oto Noemi Szac-Wajnkrantz, pochodząca z zamożnej zasymilowanej rodziny żydowskiej osiadłej od dawna w Warszawie. W czasie wielkiej akcji wysiedleńczej udaje jej się uciec z getta i ukryć w Sławku – podwarszawskiej wsi. Porusza się „na powierzchni”. Ma „aryjskie papiery” i „dobry wygląd”. Jesienią 1942 r. jedzie pociągiem z Warszawy na wieś, w której mieszka. Na Dworcu Wschodnim do wagonu wsiada zakonnica z dwuletnią dziewczynką. Dziecko ma smutne, wystraszone oczy. Zaczyna płakać. Życzliwi pasażerowie próbują ją uspokoić. Zakonnica podaje małej grzechotkę. „Dziecko przestaje płakać, bierze grzechotkę do ręki i spokojnie mówi: ››Dzyń, dzyń, dzyń. (…) Bjokada, schodzić nadu, bjokada schodzić, wsiści pjętko, pjętko, bjokada‹‹. Skóra cierpnie na mnie. Żydowskie dziecko. Tragiczna melodia dni wysiedlenia” – zapisuje Noemi. W tym pisanym na gorąco dzienniku znajdziemy inną charakterystyczną scenę. „W okolicach Sławka, po pobliskich wioskach, włóczy się dwoje żydowskich dzieci z Jadowa. Rodziców, rodzeństwo, rodzinę zamordowano w getcie. Czternastoletniej dziewczynce wraz z ośmioletnim braciszkiem udało się skryć, a potem uciec do lasu. Łaziły biedactwa odziane w szmaty, po lasach, po polach i łąkach, kołatały nieśmiało do drzwi chat, prosząc gospodarzy co łaska, omijały szosy i drogi. Szły, nie wiedząc, kiedy i od kogo spotka je śmierć. Tu poszczuto je psami, tam obito, ale przecież litościwa ręka podała im kromkę chleba, ugoszczono ciepłą zupą, pozwolono przeprać szmaty. Nikt jednak nie zgadzał się dzieciom użyczyć noclegu, wpuścić do domu – tego bano się”. Pewnego dnia dzieci zapukały do domu, w którym przebywała Noemi. Służąca Frania natychmiast się nimi zajęła: „Nagrzała im zupy, nakroiła grube pajdy chleba i nastawiła wodę do mycia. Dzieci usiadły w kącie, jak małe zagonione zwierzątka, łapczywie pożerały kaszę ze swych miseczek, nieufnie spoglądając dookoła. – Jedzta, jedzta – zachęcała Frania – jest jeszcze z pół gara dla was. (...) Po posiłku dziewczynka w misce Franiowej szorowała siebie i braciszka, a potem, gdy przeprała łaszki, chłopczyk wymyty i wystrzyżony stał przy piecu, grzejąc się i patrzył w ogień. (...) Nie, nie doczekał mały chłopczyk szczęśliwej wolności. Dwa miesiące potem policjanci polscy złapali nieszczęśliwe dzieci na wsi i powieźli na żandarmerię, gdzie je zamordowano”. Autorka tego dziennika doczekała końca wojny. W styczniu 1945 r., w pierwszych dniach po wyzwoleniu, przyjechała do Łodzi i tam zginęła na ulicy od zabłąkanej kuli niemieckiego marudera ukrywającego się w mieście.
Siostra-szarytka z dwuletnią żydowską dziewczynką, Frania karmiąca braciszka i siostrzyczkę, i wielu innych nie znalazło się wśród odznaczonych. Ale czy spotkała ich „niesprawiedliwość”, czy mamy traktować ich jako pokrzywdzonych? Czy wszystkie okruchy dobra da się policzyć, skatalogować, oficjalnie nagrodzić? Ich nagrodą jest miejsce w naszej pamięci, bo przecież oni też ratują świat.
Opowieść o Sprawiedliwych jest opowieścią o spotkaniu Żydów i Polaków podczas najtrudniejszej z możliwych lekcji człowieczeństwa. O spotkaniu człowieka z człowiekiem. O wzajemnym spojrzeniu w oczy. I o dylemacie, który dla obu stron brzmiał inaczej. Czy mogę narażać życie swoje, swojej rodziny i bliskich, aby ratować życie cudze? Czy mogę prosić o ratowanie mojego życia, narażając na śmierć drugiego człowieka?
Zadziwiające, jak często mówienie o pomaganiu wiąże się, chcąc nie chcąc, z mówieniem o wydawaniu, szantażowaniu, tropieniu – nie tylko Żydów, ale też tych, którzy starają się ich ratować. Nie sposób uwolnić się od tego paradoksu. Dyskurs o pomocy ma dwa oblicza. Jasne – to opowieść o heroizmie, poświęceniu, altruizmie. Ciemne – o strachu przed zdradą sąsiadów, o szantażu, o podłości. Obie strony, jasna i ciemna, stanowią całość nierozdzielną. Z historii Sprawiedliwych nie można wydestylować tylko nurtu jasnego. Towarzyszy mu bowiem nieodłącznie czarny nurt, niczym Norwidowska „nić czarna”, która jest „w każdym oddechu” i „w każdym uśmiechu”.
Heroizm nie jest normą społeczną i nie wyznacza powszechnie obowiązujących standardów zachowania. Nie wszyscy mogą i nie wszyscy chcą być bohaterami. Nie ma heroizmu na masową skalę. Heroizm jest „odstępstwem od normy”, jest wyjątkiem, przeciwstawieniem się instynktowi samozachowawczemu w imię wartości wyższych niż zachowanie własnego życia. Jeśli nie chcemy tego uznać, sprzeniewierzamy się pamięci Sprawiedliwych i pogrążamy ich w odmętach banału.
Naturalnym odruchem każdego z nas jest cofnięcie ręki, kiedy znajdzie się w pobliżu płomienia. Ci, którzy odważyli się pomagać Żydom, narażając życie swoje i swoich bliskich, potrafili trzymać rękę w płomieniu i nie cofać jej.
W ostatecznym rachunku opowieść o Sprawiedliwych jest opowieścią o nas samych. O naszym własnym spotkaniu z doświadczeniem ratowania Żydów. O spotkaniu z samym sobą. Bo, jak pisała dawno temu Wisława Szymborska, „tyle wiemy o sobie, / ile nas sprawdzono”. Jak my, ludzie dnia dzisiejszego, potrafimy się z tym zmierzyć? Ile możemy z tego pojąć? Czy chcemy Sprawiedliwych traktować jako kartę przetargową, tarczę ideologiczną, tytuł do naszej, najmniej tu przecież zasłużonej, chwały?
Popatrzmy raz jeszcze na twarze Sprawiedliwych. Na tych twarzach maluje się cała gorzka wiedza o człowieku. O jego wielkości i pięknie. I o tym, jakże te wartości są kruche i jak straszliwym wysiłkiem trzeba ich bronić.
Ze wstępu do albumu Polacy ratujący Żydów w czasie Zagłady – Przywracanie pamięci, Łódź 2009