Rodzina Skrzyńskich

powiększ mapę

Audio

4 audio

Wywiad ze Stanisławą Bożek

Przyjaciółki

„Jego babcia [Mosze Franka - przyp. red.], a moja mama to były takie serdeczne koleżanki i stąd właśnie my się znamy (…). On, kiedy ich [Niemcy - przyp. red.] gnali do Izbicy, on miał wtedy 9 lat. Niecałe 9 lat. I jemu się, miał okazję uciec. Strach mu przeszedł i wlazł w taki jakiś zagajnik. I z tym że znalazł się aż w Zamościu na rampie buraczanej (…). Tam ładowali, bo to była jesień, buraki cukrowe (…). On uciekł, aż znalazł się na tej rampie. Posiedział tam, aż się rozwidniało, to on do państwa Zacharowów.

Myśmy wiedziały, i tatuś, i mamusia, i siostra, i ja, że to jest Żydek. Oni przedtem przychodzili jeszcze. Nieraz, za Niemców, jak jeszcze nie było rygorystycznie, jak później się działo, to także on przychodził ze swoją matką. Mamusia zawsze to mleka im dała, to sera, to masła, to jajek, to bobuśmy narwały, nałuskały. To kukurydzę, bo to dzieci bardzo chętnie takie rzeczy lubią. To i on przychodził z matką, narwało się grochu, bobu nałuskało, żeby tego śmiecia nie nieść tam za ten. Także myśmy się znali dobrze”.

Mosze

„I on sobie wziął to imię Włodzimierz i nazwisko Skrzyński. To, pamiętam, było w niedzielę. To było, proszę pana, lato jeszcze, lato było. Ja mówię do tatusia, ja mówię, pamiętam, w niedzielę. Strasznie pies zaczął brzechać [sic!] u nas w obejściu. Wkoło nas było ogrodzone. I ja weszłam do pokoju (…), tak stanęłam, nie świecę światła, tylko tak patrzę, coś tak miga między naszym płotem a sąsiada. Tak jakby ktoś tak się krył.

Ja weszłam do kuchni i mówię: »Tatusiu, ja mówię, ktoś jest za furtką«. I mówię: »Chodzi tak w tę stronę u sąsiada kawałeczek i do nas, do bramy«. Bo była pierwsza furtka, później była brama, co wyjeżdżali końmi i furmanką. Ojciec mówi: »Może i ci się dziecko zdaje«. Może i mi się zdaje, nie wiem. Ale przyszedł tatuś. Przyszedł tatuś do tego, patrzy, postał, no, rzeczywiście ktoś się kręci. (…) Ojciec wyszedł, kazał mi zgasić światło w pokoju. Ja zgasiłam, ojciec wyszedł.

I wtedy on wstał i tak ojciec na niego popatrzył, on na ojca. I on mówi do mojego  tatusia, wtedy powiedział: »Panie Skrzyński, pan mnie poznaje?«. A ojciec się nie odezwał, mówi, bo ojciec nam, tak tatuś nam mówił: »We mnie serce zamarło! Przecież ja go znałem dobrze, pamiętam« - mówi. No i zaraz go wziął, mówi: »Chodź! Szybko!«. Zamknął furtkę, przyszedł do domu. Mama zaraz gorącej wody wzięła, go umyła. Dała koszulę po tatusiu, żeby się ubrał, bo u nas chłopców nie było w rodzinie, nas tylko dwie siostry było. Także mamusia jemu dała koszule ojca ubrać, nakarmiła go. W domu... to znaczy mógł nocować, tam o tym nikt nie wiedział jeszcze. (…) Nikt absolutnie. Nawet sąsiad nie wiedział. Rodzina wiedziała. Najbliższa. Mojej mamusi rodzina”.

Strych

„Do później jesieni on był u nas. A później jak już tak coraz gorzej się zrobiło, (…) dała mu mamusia jeść, ubrała go, mówi: »Wiesz co, Władek, trzeba jego wziąć na strych«. I zapalił, mama zapaliła latarkę. Czy elektryczną wzięła, bo były i takie latarki na naftę. I mówi: »Trzeba go zaprowadzić, Mietka, żeby się porządnie dziecko wyspało. Tam nikt nie będzie wiedział«. Rano wstali, dali mu jeść, podnieśli tam, mamusia zapukała, czy tatuś, nie wiem kto tam. (…) To on właśnie mówił, że już matka i ojciec jego już nie żyją. Już gdzieś Niemcy ich rozstrzelali. I on został sam.

Jak on był na strychu, to nieraz strych był otwarty. Drabina odjęta tylko, a on sobie przysiadł po drugiej stronie, czy od południa, czy od północy, bo to dom był blachą kryty, to też tam ciężko było wysiedzieć, tego... A on siedział sobie, czy czytał książkę, czy gazetę mu się dawało, to on czytał.

Gospodarstwo

„Co wieczór, jak już tak pogoda oczywiście, jak nie było deszczu, to myśmy wychodzili na łąkę kawałeczek. U nas było 2500 m ziemi. Ogród był taki duży. No i my już tam kartofle się sadziło, wiśnie rosły. Warzywo się sadziło. Ja z nim wychodziłam na, przez całą długość pola wychodziliśmy. (…) się siadało na skarpie, na trawie, brało się koc, to z nim [Moszem - przyp. red.] posiedziałam na dworze, porozmawialiśmy. A jak już deszcz, to on już przyszedł do domu... Nieraz tam deszcz czy coś, to nie mógł siedzieć bez przerwy i na strychu.

Jak można było, to przychodził do domu, a jak jemu kto, jemu się podawało [jedzenie - przyp. red.] A to normalnie miał wiaderko dane, zrobił, załatwił się. Tatuś czy mamusia to wzięli, wynieśli.

Nic nie pomagał, bo pomocy nie potrzeba było. Co trzeba było robić, co ja robiłam, co myśmy robili, to on by tego nie robił może, a po drugie, że myśmy nie chcieli nadużywać. Ja mówię: »Ty się nie denerwuj, nie złość się, nie nadużywaj, mówię, my nie chcemy nadużywać twojej dobroci. Rozumiem cię dobrze, ale ty zrozum nas, że w razie czego, to jak tak o będziesz wychodził i... to my wszyscy zginiemy, nie tylko ty. Cała rodzina«. No i on się starał nawet nie wspominać nic.

Nam nieźle się żyło, przecież były i konie, były i krowy, ojciec zarabiał. To i mleko było swoje, i masło, i sery. No, wszystko, co potrzeba.

Chłód

„Dokąd można, jeszcze nie zamarzało tak nic, że można było na strychu przespać. A przecież strych to jest strych. Dom był blachą kryty, to i zimno przecież w tym. I ono bidne tak... Było później, proszę pana, już się tak coraz ciężej zrobiło. Już gdzieś zaczynali, się tatuś i mamusia dowiadywali, nie wiem, że coś zaczęli mówić. Tak jakby ludzie wiedzieli, że ktoś się u nas ukrywa. No i wtedy ojciec dał, znał tego faceta, co on jest właśnie w tej, ta pani Huk, to dali znać, że »Słuchaj, jest taka i taka rzecz, jest dziecko – mówi – pożydowskie - mówi. Czy ty byś go nie wziął?«.

Oni dzieci nie mieli, to małżeństwo na wiosce. (…) I on był u niego bardzo długo. (…) Tam chodził do szkoły przez całą zimę. Latem, w lecie jeszcze też był trochę, (…) tylko nie kąpał razem z polskimi dziećmi. Bo Żydów obrzezywali. Było wiadomo, że każden Żydek to był obrzezany, nowonarodzony”.

Po wojnie

„Jak się odnalazł u nas później, to, pamiętam, truskawki były w sezonie. Ja smażyłam truskawki. Smażyłam te truskawki, a mąż siedział na podwórku na ławce. Mirabelka rosła. Pod tą mirabelką była ławeczka. A ja tak, co wyjdę na dwór, przyjdę do kuchni, pomieszam, żeby się nie przypaliły te owoce. Słucham, ktoś taki znajomy głos. Ale mąż tam z nim rozmawia, bo mój mąż żył jeszcze wtedy. Sobie myślę, zachodzę, a on, jak ja wyszłam na dwór z kuchni do ganku, z ganku na dwór, to on od razu jak mnie zobaczył, tak się rzucił mnie na szyję i on ze mną, obcałował mnie, obdusił. Mówię, puść mnie, bo mnie zadusisz. I proszę pana, on powiedział, że przyjechał jego kuzyn, że on go zabiera i jak będzie dalej, nie wiem, zobaczymy.

I odezwał się, proszę pana, już tak latem, ale w którym to roku było, już nie wiem. Musiało przejść parę lat, dość dużo…  On [Mosze Frank - przyp. red.] mówi tak: »Ale ja muszę na chwilkę wyjść, bo zostawiłem żonę i dzieci na przystanku.«No i poszedł on. Ja mówię: »To gości mamy«. No i zaraz oni przyszli, przywitali się, do domu zaprosiłam, nie na podwórku. Przyszli do mnie do pokoju, ja wystawiłam stół. Pytam się jego: »Słuchaj Mieciu (…), czy twoje dzieci będą piły mleko?«. »Będą« - mówi. »Piją mleko. Teraz – mówi - wszystko. Już się nie patrzy, czy to koszerne, czy niekoszerne. (…) Jakie jest, takie się je i nic się nawet nie mówi. Bogu się dziękuje za to, że się przeżyło«”.

Bibliografia

  • Krzysztof Banach, Wywiad ze Stanisławą Bożek, Zamość 11.09.2010