Dzwonek do drzwi, otwiera, stoi kobieta z dzieckiem. Rozpacz w oczach, twarze niemal zielone ze zmęczenia. Inteligenckie. Pytają: czy mogą się zatrzymać.
„Spojrzałyśmy na siebie– mówi pani Krystyna. Ja z mamą“.
Inka miała sześć lat. Lusia, jej matka, była lekarką. Od paru dni spały na schodach, chowały się po strychach.
„Miałyśmy dwa pokoje. Dałyśmy mniejszy, z oknem na podwórko, nie na ulicę“.
Nikt z sąsiadów przez ponad dwa lata nie zadał ani jednego pytania. Kamienica przy ul. Poznańskiej w Warszawie należała do Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych, mieszkali w niej urzędnicy, którzy znali się od lat.
„Było jak w kochającej się rodzinie, święta razem, wigilia, Wielkanoc“.
Choć niewiele o sobie wiedziały. „To były czasy– mówi pani Krystyna– kiedy nie zadawało się żadnych pytań i najlepiej było nic nie wiedzieć. Bo jakby Niemiec– tłumaczy– pistolet przyłożył, to przecież nie wiem, jakbym się zachowała“.
Lusia była z Krakowa, ale wcześniej mieszkała też w Wiedniu i we Lwowie. W Krakowie miała męża. Raz przyjechał, przystojny, elegancki, inżynier. Pani Krystyna weszła do ich pokoju. „Inka– mówi– siedziała u niego na kolanach, a Lusia obok, wpatrzeni w siebie“.
Akurat przyszedł jej wuj, brat matki. Był przerażony. Oświadczył im: „Dość tego narażania się, nie chcę was stracić”. I jeszcze: „Nie wyjdę, dopóki ten pan nie wyjdzie”. Mąż Lusi wyszedł.
„Gdzieś go umieściła– mówi pani Krystyna– a za dwa dni go zatłukli i było po nim. Dziecko zalewało się łzami. I ta Lusia... coś okropnego, trudno było patrzeć na ich rozpacz“.
Lusia z Inką wyjechały od razu po wojnie do Paryża.